Forum PFB Strona Główna
RejestracjaSzukajFAQUżytkownicyGrupyGalerieZaloguj
Na szerokich wodach [FF]

 
Odpowiedz do tematu    Forum PFB Strona Główna » Tekst Zobacz poprzedni temat
Zobacz następny temat
Na szerokich wodach [FF]
Autor Wiadomość
Akuumo



Dołączył: 24 Sie 2014
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Post Na szerokich wodach [FF]
Na szerokich wodach to mój FF (kto by się spodziewał), wstawiam go tu, byście mogli go ocenić, podpowiedzieć co poprawić itd. itd. Ostrzegam, że jest długi.

Żebyście nie poczuli się zagubieni:

- Thoudzi, wymyślona przeze mnie rasa, zamieszkiwali wyspę Therus Nui, ale potem... w sumie... się wymordowali. Prowadzili krwawe wojny, z których ocalało bardzo niewielu przedstawicieli rasy. Wsiedli na statki, odpłynęli ze zniszczonej wyspy, ale trafili na sztorm, który zatopił większość statków i na świecie pozostała ledwie garstka Thoudów. Są świetnymi wojownikami, nie noszą Kanohi, ich imiona są dwuczłonowe (np. CaeTia). Co ciekawe, są całkowicie odporni na wszelkie ataki mentalne.

- Karsianie, niscy, przygarbieni, nie noszą Kanohi, mają płaskie głowy. Słyną z produkcji zaawansowanych miotaczy.

- Vhanici, zamieszkują wyspę Vhanit. Dysponują czynnikiem leczącym (marvel, heh), cała gospodarka ich wyspy opiera się na niewolników. Na każdego Vhanita przypada kilku niewolnych, na wyspie często wybuchają powstania niewolników. Vhanici nic sobie z tego nie robią, bo mogą się regenerować.


Część I


Poranek, tak jak wczoraj i przedwczoraj, był mglisty i chłodny. Zwlekła się z łóżka i otworzyła okno. Uderzył w nią chłód, rozwiewając resztki snu. Miasto i jego mieszkańcy tonęli w mlecznobiałej zawiesinie.

Ubrała się i wyskoczyła przez okno, amortyzując upadek przewrotem. Tak było szybciej, a poza tym, nie chciała się spotkać z właścicielką, która jej nie cierpiała. Nic dziwnego, skoro pierwszego dnia pobiła dwóch klientów. Śniadanie też nie było problemem, kilka miesięcy temu była w Metru Nui, gdzie wraz z innymi istotami uzupełniła energię na najbliższy rok.

Westchnęła.

On po raz pierwszy zabrał ją do Miasta Legend. Od tego czasu spotykali się co najmniej raz w roku, przy Wirze. Ale teraz go nie było. Tak, jak ostatnio. Szukała go, ale bez powodzenia. Chociaż i tak nie wiedziała, gdzie go szukać.
Aż do niedawna. Aż do momentu, gdy Makuta zaproponowali jej współpracę.

<center>***</center>

Ruszyła drewnianym pomostem do miejsca, gdzie cumowały statki. Właściwie mogły cumować wszędzie wokoło miasta, ale jako port służył tylko pewien wytyczony obszar. Dzisiaj znajdował się tam tylko jeden statek. Kapitan był jej celem.

On by tego nie pochwalił, zawsze był taki "honorowy". Ale jego tu nie było. Natomiast Makuta znali jego położenie.
Sprawdziła, czy sztylet gładko się wysuwa zza pleców i ruszyła dalej.

<center>***</center>

Mieszkańcy nazywali to miejsce wioską, ale przybysze określali je mianem miasta. Miasta z Drewna. Drewniana osada położona między oboma Kontynentami, dokładnie w takim miejscu, że nie było widać ani Południowego, ani Północnego. Nic, tylko ocean.
Mało kto wiedział o Mieście. Nawet ona dowiedziała się o nim przed kilkoma dniami. Kiedyś był to zlepek kilku małych statków, potem przy pomocy Toa Wody i Roślinności wioska się rozrosła. W poszukiwaniu zarobku przybywali tu stolarze, drwale dostarczali budulec. Wkrótce powstał port. Otaczający osadę, będący jej płucami.

Sercem zaś był znajdujący się w samym centrum dom Turagi Wody, Turagę Roślinności pochłonęło kilka lat temu morze.
Mieszkańcy żyli głównie z rybołówstwa i żeglowania. Niektórzy dostarczali prąd generowany z węgorzy elektrycznych. Właśnie oni przebudowywali drewniane miasto na bardziej zaawansowane - metalowe. Turaga Roślinności gorąco się temu sprzeciwiał, do czasu aż się utopił. Dla niektórych mogło to być podejrzane.

"Miastowi" byli zbieraniną wielu ras, którym nie podobało się życie na stałym lądzie. Matoranie, Skakdi, Vortixx. Wioska zapewniała ochronę przed prawem ziemskim, ale nie przed morskim. Zadziwiające, że napadnięto ją tylko raz. Przy okazji wybito trzecią część populacji, spalono większość drewnianych zabudowań i uszkodzono pale utrzymujące mieścinę na powierzchni. Śmierć poniosła także Turaga Wody. Stało się to wyjątkowo mglistego dnia.

<center>***</center>

W porcie nadal stał ten sam statek, który wczoraj przybił do Miasta. Znowu sprawdziła sztylet i podeszła do pilnującego trapu marynarza. Był to Karsianin.

- Dokąd płynie ta łajba? - spytała spokojnie. Nie była nowicjuszką, umiała uspokajać skołatane nerwy

- Ha? Na Północny Kontynent - odpowiedział płaskogłowiec. - A co, ha?

- Chciałabym się z wami zabrać. Mam pewną sprawę do załatwienia. I pieniądze - marynarz prychnął.

- Ha, na "Pięknej Keshi" płaci się pracą..

- To nie problem. Jestem zwinna, mogę wchodzić po tych linach, albo... coś.

Żeglarz przechylił głowę i otaksował ją wzrokiem, uśmiechając się przy tym.

- Może, ha. Ale pieniądze i tak weźmiemy, hehe. Porozmawia z kapitanem - wskazał głową na trap.

Skinęła głową i powoli weszła na pokład. Od razu rozpoznała kapitana; wysoki Skakdi wydawał wszystkim rozkazy. Gdy się zbliżyła, zobaczyła że ma opaskę na lewym oku, a u lewej dłoni brakowało dwóch palców.

- Kapitanie, ja...

- Nie - przerwał jej Skakdi.

Zatkało ją. Być może będzie musiała zabić go tu i teraz, na oczach załogi. Wolała zrobić to na morzu, pod koniec rejsu, albo na samym początku i uciec wpław do miasta. Nie było to najlepsze rozwiązanie, ale wolała to, niż bawić się w kotka i myszkę z załogą po wiosce.

- Co? - wykrztusiła w końcu.

Skakdi wybuchnął śmiechem.

- Nie jestem kapitanem - oznajmił z uśmiechem. - Tylko pierwszym oficerem. No, ale słucham.

- Słyszałam, że ten statek płynie na Północny Kontynent. Mam tam sprawę, więc... - uśmiechnęła się najładniej, jak potrafiła
i uniosła mieszek.

Pierwszy oficer uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Chodź, przedstawię cię kapitanowi - skinęła głową w geście podziękowania i ruszyła za Skakdi, odprowadzana zaciekawionymi spojrzeniami marynarzy. Uśmiechnęła się mimo woli.

- Czemu "Keshi"? - spytała, gdy schodzili pod pokład.

- Co? - wyrwało się Zakazianinowi, lecz szybko się zreflektował. - To była ukochana kapitana. Pewnego dnia zniknęła, a on
szukał jej przez lata... Smutna historia.

Zasępiła się. Pomyślała o swoim... przyjacielu.

- Robie to dla ciebie - powiedziała bezgłośnie.

- Kiedy wypływamy?

Nagle łodzią szarpnęło. Skakdi zarechotał.

-Teraz. Muszę iść, Valacar znowu dorwał się do steru i widzisz, co się dzieje. Nie bój się, kapitan cię nie zje - znowu parsknął i zostawił CaeTię przed kajutą kapitana. Odetchnęła głęboko i weszła.

W środku panował zaduch. Od dawna nikt nie otwierał bulaju, ani nie wywietrzał pomieszczenia.

- O co chodzi? - wybełkotał siedzący z założonymi na biurko nogami Vortixx, będący jej celem. Może nie było tak źle.

Podeszła do okienka, odprowadzana mętnym wzrokiem kapitana. Bulaj był za mały, tą drogą nie ucieknie.

Stanęła przed Xianinem i rzuciła w niego mieszkiem. Trafiła w twarz. Pijaczyna nie zareagował, zwalił się tylko na podłogę i zaczął chrapać. Podeszła i wprawnym ruchem rozpłatała gardło. By jak najbardziej opóźnić znalezienie zwłok, przykryła go jakimś kocem a obok położyła pustą butelkę.

Wtedy zabrzmiał róg.

<center>***</center>

Wybiegła na pokład, marynarze zaniepokojeni biegali tam i z powrotem, ale niechaotycznie. Zapewne nie oddalili się zbytnio od Miasta, ale ono już skryło się we mgle. Zamiast tego, zmierzał ku nim pomalowany na czarno okręt z czarnymi żaglami i... piracką banderą. Okręt nosił dumną nazwę "Zdobywca". Piraci byli już przygotowani. Wszyscy milczeli, uzbrojeni zarówno w broń białą jak i w miotacze. Żeglarze "Keshi" nie byli tak dobrze wyekwipowani.

Po chwili, mogła się już przyjrzeć piratom. Była to zbieranina różnej maści mieszkańców świata. Skakdi, Steltianie, Vortixx, jakiś Południowiec, ktoś z wodnej rasy i chodzący na czterech spiczastych nogach mutant, przypominający przerośniętego insekta. W środku tego stał uśmiechający się z pogardą Toa w czarnym płaszczu, w czarnej zbroi, z mieczem wystającym znad prawego ramienia. Gdy łodzie zbliżyły się jeszcze bliżej, dostrzegła zimno w jego oczach. On również ją dostrzegł i uśmiechnął się jeszcze bardziej.

- Poddajcie się, a puścimy was wolno - zakrzyknął. - Przynajmniej niektórych...

- Nigdy! - wyrwało się z ust jednego z marynarzy "Keshi". W następnej chwili upadał, z harpunem w gardle. Kolejną chwilę później rozpętało się piekło.

Toa zniknął za swoimi ludźmi; CaeTia również się cofnęła. Bitwa morska była ostatnią rzeczą, na którą miała ochotę. Skryła się za skrzynią i zaklęła. Najchętniej wskoczyłaby do morza i odpłynęła. W sumie, taki był pierwotny plan. Ale gdzie było Miasto? Chyba mieli je za plecami, ale nie była pewna. Namyślała się, gdy zza węgła chwiejnie wyłonił się pirat... z dłońmi przekłutymi ostrzami kosy. Dźgnęła go w udo i przekręciła sztylet, by rana się nie zasklepiła. Pirat tylko spojrzał na nią zamglonymi oczami. Nie wydał z siebie głosu, ale wzniósł ręce do ciosu. Wyrwała sztylet i gładkim ruchem poderżnęła mu gardło, ale krew nie trysnęła na nią strumieniem. Nawet nie pociekła. Z rany na udzie też.

Ostrza spadły na nią chwilę po tym, jak wykonała unik. Pirat zatoczył się i kopnięty przez CaeTię, upadł. Wtedy zobaczyła ranę od topora z tyłu głowy. Śmiertelną ranę. Wbiła sztylet w jego skroń, ale i tak zaczął się podnosić. Jakby ciosy nie robiły na nim wrażenia. Jakby był... martwy. Spanikowała. Zaczęła się cofać, aż dotknęła plecami skrzyni. Ostrza uderzyły z góry, szybciej niż przedtem. Zdążyła odskoczyć, stal utkwiła w drewnie. Nie wiedząc, co robi, wbiła sztylet w kolano trupa i przekręciła. Upadając, wyswobodził broń, ale CaeTia rozwaliła już drugie kolano i uciekła. Nie była zbyt religijna, ale teraz zaczęła gorączkowo modlić się do Wielkich Istot.

Mimo, że trupy były powolne i niezgrabne, marynarze, przerażeni, padali pod ich ciosami. Jeden z umarłych właśnie skręcił kark żeglarzowi, pomimo włóczni w piersi. Gdy odwrócił się w stronę Thoudki, zobaczyła też nóż wbity w oko. Chwiejnie ruszył na nią; chciał złapać ją wielkimi łapskami, ale prześlizgnęła mu się między nogami i szybko wbiła sztylet w goleń; skronie huczały od tętniącej w żyłach adrenaliny.

Statki niemal się stykały. Marynarze "Keshi" zupełnie poszli w rozsypkę i piraci spokojnie i metodycznie ich wybijali, do spółki z żywymi trupami, których było coraz więcej. CaeTia zobaczyła przed sobą słaniającego się Karsianina, który pilnował trapu.

Wtedy zobaczył tamtego Toa. I zrozumiała.

Nie włączył się do walki, tylko stał i obserwował bitwę. Uśmiech oznajmiał, że doskonale się bawi. I jeśli ktoś ożywiał tych umarłych, to tylko on.

Zgrabnie przeskoczyła na "Zdobywcę", by go zabić. Wykonała przewrót i pojawił się przed nią Vortixx z arbaletem. Nim zdążyła pomyśleć, sprężyła się i blokując ręką miotacz, przebiła gardło. Wyrwała truposzowi broń i ruszyła dalej, przez nikogo nie niepokojona. Wycelowała prosto w głowę Toa, gdy nagle ktoś wytrącił jej arbalet. Momentalnie odskoczyła i ujrzała rosłego Skakdi z brzydką blizną na twarzy. Uśmiechnął się, prawie tak paskudnie, jak jego kapitan. W lewej ręce trzymał zakrwawiony nóż. Zarechotał.

- Będę darł z ciebie skórę pasami - przerzucił broń do prawej ręki, a w jego oczach pojawiły się ogniki fascynacji. - Morze to nie miejsce dla kobiet.

Skoczyli na siebie, zaczynając jedną z wielu drobnych walk w tej bitwie. Ostrza noży starły się z metalicznym brzękiem. Przez chwilę się siłowali, lecz musiała zrezygnować ze zwarcia i skoczyła mu za plecy, po czym uderzyła. Z łatwością sparował cios i przeszedł do kontrataku, serią cięć. Odpowiedziała serią uników, wykonała zwód z lewej i pchnięła w żebra z prawej. Nie dał się nabrać, odbił cios i wściekle młócąc na wszystkie strony ruszył na nią. Musiała się cofnąć, ku jego satysfakcji. Gby oparła się o reling, sprężyła się i skoczyła w bok, nurkując pod ostrzem. Przeturlała się i licząc na zaskoczenie uderzyła w udo. Atak ponownie nic nie dał, on był już gotowy. Znowu zaczął na nią napierać, a ona zaczęła się cofać. W końcu nie wytrzymała i znowu skoczyła, wyprowadzając kopniak w goleń. Zachwiał się, a ona kopnęła go kolanem w twarz i zaatakowała sztyletem z góry. Gdyby nie złapał go dłonią, byłby martwy. Nie wypuściła broni, więc zdążył wstać i złapać ją za gardło wolną ręką, wciąż zaciskając prawą dłoń na sztylecie.

- Będę cię ciął powoli, kawałek po kawałku - powiedział, nie zwracając uwagi na jej rozpaczliwe próby wyrwania się z morderczego uścisku. - Morze nie jest dla kobiet.

Od braku tlenu pociemniało jej w oczach. Kopniaki zabierały coraz więcej energii. Jeszcze chwila...

- Roig, dość! - krótki rozkaz kapitana jakby przywrócił Skakdi zmysły. Wypuścił CaeTię i przeskoczył na drugi statek, by dobić ostatnich żeglarzy.

Klapnęła, rozmasowując szyję. Nie miała sił walczyć, adrenalina się wyczerpała. W końcu wstała i chwiejnie ruszyła ku Toa.

Nim dotarła, róg obwieścił koniec walk. Kapitan spojrzał na nią.

- Schowaj tę zabawkę i chodź za mną - nakazał głosem nieuznającym sprzeciwu, po czym zręcznie przeskoczył na drugi statek.
Piraci uprzątali zwłoki z pokładu "Zdobywcy" i po uprzednim ograbieniu z wszelkich wartościowych przedmiotów przerzucali na "Keshi". Do Toa podszedł ten sam Skakdi, z którym walczyła. Z którym przegrała. Roig. Kątem oka zauważyła, że uzbrojone trupy, jak gdyby nigdy nic, schodzą pod pokład.

- Wszyscy nie żyją, oprócz pierwszego oficera - zameldował Roig. - Dawać go!

Dwaj piraci rzucili przed Toa ciężko rannego Skakdi. Tego samego, z którym rozmawiała. Nagle, spojrzał na nią, zdziwiony. Odwróciła głowę.

- A kapitan? Co z nim? - kapitan nie spuszczał wzroku z klęczącego Skakdi.

CaeTia westchnęła.

- Nie żyje.

Toa spojrzał na nią zdziwiony, podobnie jak obaj Skakdi.

- Taak?

- Zabiłam go - dodała. Toa uśmiechnął się szyderczo. Roig zarechotał, a drugi Skakdi posłał jej nienawistne spojrzenie. Tym razem nie odwróciła wzroku.

- Co przewoziliście?

Cisza.

- Co przewoziliście? - Toa powtórzył pytanie, zaciskając pięści.

Cisza.

Nim kapitan zdążył napomknąć o swojej cierpliwości, rozległ się krzyk:

- Poddaję się! Litości! - spod pokładu wyskoczył przerażony Vortixx. Prawie zemdlał, widząc trupy. Przechwycili go jednak dwaj piraci i rzucili przed Toa, obok Skakdi.

- Litości, panie! - marynarz padł kapitanowi do stóp. - Błagam, panie!

"Pan" uśmiechnął się. O dziwo nie szyderczo, lub okrutnie, lecz po prostu.. ciepło.

- Spokojnie, przyjacielu - jego głos również był ciepły, przepełniony spokojem i życzliwością. - Powiesz mi, o co cię poproszę, prawda?

Vortixx szybko pokiwał głową.

- Co wieźliście?

- D-drewno i materiały do Miasta.

- Miasta?

- Z Desek. To jest, Miasta z Desek, panie.

- A gdzie teraz jest ten towar?

- S-sprzedany, panie.

- Cały?

- T-tak, panie.

- No! Nie było tak źle, prawda? - kapitan przeszedł za Vortixx, jedną ręką wyciągając sztylet CaeTii, a drugą klepiąc go po przyjacielsku w ramię.

- C-co teraz ze mną będzie, p-panie? - spytał nerwowo marynarz.

Toa położył ręce na ramionach Vortixx.

- Ty? Zginiesz - oznajmił wcale wesoło i jednym ruchem poderżnął mu gardło.

Thoudka pomyślała, że szybka śmierć była błogosławieństwem dla tego nieszczęśnika. Kapitan tymczasem zwrócił jej broń rękojeścią do przodu i ponownie skupił się na Skakdi.

- Teraz nie jesteś mi już potrzebny.

- Taak!? Pluję na ciebie, Vastatorus! Na ciebie, na tę zdradziecką sukę i na całą tę bandę potępieńców! Rozumiesz!?

W oczach Toa pojawiły się ogniki gniewu.

- Za te słowa zginiesz.

Skakdi prychnął.

- Możesz mnie zabić tylko raz - wycedził przez połamane zęby.

- Czyżby? - Vastatorus uśmiechnął się wyrozumiale, a trup Vortixx wstał. Kapitan błyskawicznie dobył miecza, a Thoudka niezauważalnie westchnęła. Ostrze było najwyższej jakości, czysta protostal.

Toa uniósł broń i nie patrząc, wbił w głowę trupa. Ten tylko się zachwiał. W ciągu kilkunastu sekund Toa zmasakrował twarz umarlaka; protostal lekko przechodziła przez skórę, mięśnie i kości. Kapitan pozbawił trupa resztek głowy, a gdy ten pochylał się by je podnieść, zakończył pokaz, wbijając miecz w kręgosłup. W skupisko nerwów. W główne stylisko, w trzon szkieletu.

W słaby punkt.

- Ale nie martw się, to cię nie czeka - Vastatorus zbliżył swoją twarz do twarzy Skakdi. - Ty... spłoniesz.

<center>***</center>

Wrzeszczącego i wijącego się niczym węgorz, Skakdi przywiązano do masztu "Keshi", po czym oblano łatwopalną substancją, wraz z resztą statku. CaeTia zobaczyła również, jak czworonogi insektoid pożera trupa jednego z żeglarzy. Zrobiło jej się słabo.
Vastatorus tymczasem przyjął z ręki Roiga płonące łuczywo i rzucił prosto w plamę oleju. Płomienie momentalnie ogarnęły pokład i nogi rzucającego pod ich adresem klątwy i obelgi nieszczęśnika.
Z czasem ogień z trzaskiem piął się coraz wyżej i wyżej, w akompaniamencie wrzasków Zakazianina. Chciała odwrócić wzrok od krzyczącego wniebogłosy i topiącego się marynarza, ale Toa złapał ją za ramię, nakazując patrzeć.

I patrzyła.

W końcu płomienie sięgnęły piersi Skakdi i ten wyzionął ducha. Vastatorus nakazał ruszać zgodnie z planem, a CaeTię zaprosił do swojej kajuty.

<center>***</center>

Nie zeszli pod pokład, jak sądziła, kapitańska kajuta mieściła się pod mostkiem, na rufie.

Pomieszczenie było takich samych rozmiarów, jak na "Keshi", ale wydawało się większe, ze względu na brak szpargałów i innych śmieci. Łóżko w kącie, biurko, dwa fotele, dwie skrzynie, kilka półek ze szkatułami, pięknie wykonanym rogiem bojowym, miejscem na maskę i jakimiś papierami, zabezpieczanych siatką przed rozbiciem w czasie manewrów.
Na biurku leżała pięknie wykonana, duża mapa. CaeTia zauważyła, że lądy przypominają... jakąś istotę. Na mapie były również zaznaczone prądy morskie, szlaki handlowe i trasy pirackie. Na obrzeżach papieru, poza mapą narysowano wszystkie rozumne istoty zamieszkujące Wszechświat Matoran, po jednym przedstawicielu każdej płci. Toa, Matoranie, Skakdi, Vortixx, Steltianie, itd.

Toa zdjął płaszcz i zawiesił na wieszaku przy półkach, a obok w uchwytach umieścił miecz. Zamienił też Kanohi; obie wyglądały tak samo.

Następnie zdjął ze stojaka butelkę, nalał sobie i jej, po czym kazał CaeTii usiąść. Sam również spoczął w wygodnym fotelu, założył nogi na biurko i popijając, zaczął się jej przyglądać.

- Pewnie zastanawiasz się, czemu żyjesz? - przerwał ciszę.

Powoli skinęła głową, kątem oka zauważając, jak coś kłębi się na górze półki. Nie widziała, co to jest, było tam dziwnie ciemno. Chyba, że to właśnie ciemność się kłębiła...

- Otóż, zaciekawiło mnie, co taka samotna kobieta robi na morzu. I postanowiłem dać ci szansę na zaspokojenie tejże ciekawości. Zatem, opowiadaj. Ale nie kłam, umiem to wyczuć. To przydatna umiejętność dla... mojej profesji.

- Profesji... Mordowania niewinnych i napadania na statki - pomyślała. Już otwierała usta, by zacząć opowieść, gdy niespodziewanie jej przeszkodził.

- Nie myśl jednak, że to ureguluje twój dług - uśmiechnął się tajemniczo. - Odpracujesz go walcząc z nami ramię w ramię i... słuchając mnie.

- Słuchając?

- Tak. Napadniemy kilka statków, może złupimy jakąś wioskę, popływamy, opowiem ci swoją historię i będziesz wolna. Wysadzimy cię w najbliższym porcie, a tymczasem będziesz...

- Zakładniczką.

Wybuchnął śmiechem.

- Nie, to nie jest dobre określenie. Raczej, "jedną z nas". Aczkolwiek, nie obawiaj się. Na statku nic ci nie grozi. Przynajmniej z mojej strony.

- A... załoga?

Wzruszył ramionami, wpatrując się w dno pucharu. Widocznie nie spodobało mu się to, co zobaczył, bo wstał i ponownie napełnił naczynie.

- A jak ty właściwie masz na imię?

<center>***</center>

Opowiedziała mu o wszystkim. O Therus Nui, o wojnie, o Wygnańcach, o tym jak Go zdradziła, jak potem do niego wróciła, i jak odpłynęła z wyspy. Jak On potem do niej przybył, zagubiony, szukający pomocy i pocieszenia. O tym, jak go pocieszyła, jak pokochała, jak utraciła. Jak go szukała i jak nawiązała kontakt z Makuta. Wszystko.

Toa przez cały ten czas siedział i cierpliwie słuchał.

-Przejmujące - skwitował w końcu. - Ale źle wybrałaś. Makuta ci nie pomogą. Im chodziło tylko i wyłącznie o moją śmierć.

Zakrztusiła się.

- Twoją śmierć? - spytała ochryple.

- Gdyby nie sztorm, zgodnie z planem Bractwa dziś rano bylibyśmy w Mieście. Ale będziemy za chwilę.

Zacisnęła dłoń na rękojeści sztyletu. Nie czuła się winna śmierci tamtego Vortixx, i tak nikt go nie żałował, a ona była profesjonalistką. Czuła się natomiast winna, że nie zabiła Toa wtedy, gdy miała szansę. Vastatorus dostrzegł jej ruch.
- Nie radzę - zdjął nogi z biurka i sprężył się. - Nie zabijesz mnie. Lepsi od ciebie próbowali.

Uniósł rękę. Nagle obok CaeTii pojawił się wąż. Wąż z cienia. Zamarła. Ciemność z półki zaczęła kłębić się jeszcze bardziej, cienie przedmiotów nagle się wydłużyły. Poczuła, jak coś pełznie jej po nodze. Wąż błyskawicznie owinął się wokół niej, unieruchamiając na krześle. Zaczęła wierzgać i trząść krzesłem, a ciemność oplatała ją coraz mocniej. Odchyliła głowę, by krzyknąć, ale cienista ręka złapała ją za szyję. Wydobyła z siebie tylko charczenie. Teraz to ciemność trzęsła krzesłem. Gdy nadeszło apogeum, już prawie zemdlała. Jednak Vastatorus opuścił rękę i ciemność rozwiała się jak pył rozrzucony przez podmuch wiatru, a promienie słońca przechodzące przez bulaje za plecami Toa oświetliły lepiej wnętrze. Zaczęła masować szyję i spojrzała na kapitana z wyrzutem. Wzruszył ramionami.

- Taką mam właśnie moc. Podziękuj Makuta.

Przez chwilę oboje milczeli.

- Wiem, gdzie jest twój ukochany - głośno wciągnęła powietrze. Nie, nie wierzyła mu. Chciała wierzyć, ale nie wierzyła.

- Skąd niby to wiesz?

- Samo go pojmałem.

Zacisnęła pięści. W to była skłonna uwierzyć.

- Nie obiecuję, że jeszcze żyje. Nie wiem, co mogło się z nim stać...

- Gdzie on jest? Gadaj...

- W pobliżu Xii. W lochu Vortixx, który chciał przeprowadzić na nim eksperymenty.

To przelało czarę goryczy. Zerwała się i wzniosła rękę do ciosu. On również się zerwał, odruchowo sięgnął do ramienia, zaklął. Spojrzał na wiszący na ścianie miecz. Potem przeniósł wzrok na CaeTię. W jego czerwonych oczach grały iskierki rozbawienia.

- Tylko spróbuj, a już nigdy go nie zobaczysz. Jeśli wywiążesz się ze swoich zadań, popłyniemy go uratować. Masz moje słowo.

- Słowo pirata.

- Nic innego nie masz. Wyślę wiadomość, by zaniechano badań.

Znowu odezwał się róg. Zza drzwi dobiegła ich krzątanina załogi.

- No, ruszamy. Mamy Miasto do zdobycia.

<center>***</center>

Vastatorus szybko wydał rozkazy i rozdzielił zadania. Utworzył pary; każda miała przypłynąć do osady z innej strony i zastraszając mieszkańców, zebrać ich w chacie Turagi. Gdy spytał Thoudkę, czy w Mieście są jacyś strażnicy, odpowiedziała zgodnie z prawdą, że jest ich kilku. Przemowę, Toa skwitował stwierdzeniem, że ma się obyć możliwie bez ofiar.

Godzinę później, wieś płonęła.

CaeTia, razem z Vastatorusem szła w kierunku centrum. Piraci zebrali tam wszystkich mieszkańców, dlatego Thoudka nie była odprowadzana przez nienawistne spojrzenia. Jeszcze.

Chata Turagi również była nadpalona, jak większość drewnianych zabudowań. Spłonęło w nich mnóstwo istot.

- Jak ktoś może być tak okrutny? - pomyślała.

Załoga "Zdobywcy", z tego co zauważyła, liczyła około dwudziestu ludzi, klęczących, rannych i przestraszonych mieszkańców pilnowało tylko kilku. W tym Roig i insektoid-mutant.

- Melduj - nakazał Toa pierwszemu oficerowi.

- Zgodnie z planem zaatakowaliśmy grupkami z różnych stron, pędząc mieszkańców do centrum. Szło gładko, ale niektórzy spanikowali na widok Samauga - to mówiąc, Roig wskazał mutanta, a ten tylko zacharczał, prawdopodobnie była to imitacja śmiechu. - i się zdeptali. Widząc to, inni zaczęli się pchać i się podeptali. Niektórzy wpadli pod ostrza Kelera i Garlona.

- Wpadli?

- Chcieli ich stratować. Chłopacy tylko się bronili.

CaeTia prychnęła. Nie zwrócili na to uwagi.

- W tym samym czasie, nadwerężyli pale podtrzymujące wiochę.

- Jak!?

- Nie wiem. To jacyś szaleńcy.

- A ogień?

- Wypadek. Chcieli nas podpalić. Ale upuścili pochodnię. Sfajczyła się połowa Miasta, nim uratowaliśmy sytuację.

Vastatorus ukrył twarz w dłoniach.

- Ilu zginęło?

- Mówili, że trzecia część.

Toa westchnął. Po czym zwrócił się do kulących się istot. Kulących wokół martwej Turagi.

- Turagę też zabili!?

Roig pokiwał głową.

- A my chcieliśmy tylko grzecznie im przekazać, że Makuta nie podoba się, iż zamiast trzymać się wytyczonych granic, założyliście wioskę na morzu, poza jurysdykcją któregoś z członków Bractwa.
Mieszkańcy słuchali zdumieni.

- Czyli nie chcieliście nas zabić?

- Najwyżej pobić. Co mi po takich biedakach jak wy.

- To co teraz mamy z tym zrobić?

Vastatorus tylko wzruszył ramionami i odszedł, zamiatając podłogę płaszczem. Piraci i CaeTia, tym razem już odprowadzana przez nienawistne spojrzenia, ruszyli za nim.

<center>***</center>

- A jednak służysz Makuta - stwierdziła, gdy weszli do jego kajuty.

- Nie służę im - odparł, wieszając płaszcz. - Kiedyś służyłem. Teraz... z nimi współpracuję.

- Czemu nakazali zaatakować wioskę?

- Bo są szaleni. Już od dawna. Odkąd mnie porwali...

Nalał im, usiadł i rozpoczął opowieść:

- Jakieś sto lat temu był sobie Matoranin Dźwięku. Żył spokojnie w wiosce w centrum Południowego Kontynentu pełnej takich jak on, pod opieką Turagi Dźwięku, który nazywał się Declan; był to weteran z czasów Ligi Sześciu Królestw, należał do drużyny, którą rozwiązano. I tak Matoranin sobie żył, był prawą ręką Turagi. Mieszkał z nim, pomagał mu zarządzać wioską, nosił jego wiadomośći, w jego imieniu kupował przedmioty na targu opodal. Jak na prawą rękę przystało.
Jednak Turaga Declan nie był takim zwyczajnym Turagą. Skrywał pewien sekret. Pewną tajemnicę, a raczej tajemniczą znajomość. Co kilka lat do wioski przybywała pewna istota. Wysoka, w zielonej zbroi. Był to mężczyzna, niezwykle tajemniczy mężczyzna. Zawsze rozmawiał z Declanem, proponując coś. Turaga zawsze się nie zgadzał. Przybysz zawsze zaczynał krzyczeć. Turaga również, a przybysz odchodził naburmuszony, tak jak Turaga. Jednak niekiedy, przybysz po prostu znikał. Teleportował się. I zarządca nie wiedział, co lub kto jest przedmiotem ich dyskusji.
A był nim on sam.
I tak sobie żyli, zarządca, Turaga i inni mieszkańcy wioski, spokojnie, bez wrażeń. No, może nie do końca, kilkanaście bio od wioski znajdowało się gniazdo Zyglaków. Paskudnych stworzeń, które...

- Wiem, co to są Zyglaki - przerwała szorstko Thoudka.

- ...które napadały na wioskę, w celu wyładowania swojej złości i nienawiści. Mieszkańcy wioski również ich nienawidzili, wszyscy bez wyjątku. Jednak z czasem wybudowali palisadę i zaczęli sobie radzić z potworami. Z roku na rok, ofiar było coraz mniej.

Vastatorus przerwał na chwilę.

- I wtedy przybyli Makuta.

Czekał na jej reakcję, ale się nie doczekał. Mina CaeTii nie wyrażała absolutnie niczego.

- Było ich trzech, mieli ze sobą oddział Rahkshi. Na wstępie zabili kilku Matoran po czym zwrócili się do Turagi. Jeden wszedł z nim do chaty, pozostali dwaj pilnowali mieszkańców wioski, w tym naszego zarządcy. W końcu trzeci Makuta i Declan wyszli; ten pierwszy był uśmiechnięty, ten drugi zdenerwowany.
Makuta zaproponował mu układ. Albo odda im zarządcę, albo wyrżną ich wszystkich i sami go sobie wezmą. Można powiedzieć, że Turaga nie miał wyboru... Ale miał. Zawsze jest wybór... Zawsze mógł wybrać walkę i godnie umrzeć, nie poddając się ciemiężcy... Ale on zgiął przed nimi kark i oddał Matoranina. Zdradził go. Wydał na pastwę Makuta. Po tym wszystkim, co Matoranin dla niego zrobił.

Toa przerwał ponownie. CaeTia zobaczyła w jego spojrzeniu ból. Ból i żal. Ale i gniew, zdradzała to mocno zaciśnięta pięść.

- Ty byłeś tym Matoraninem - ni to spytała, ni to stwierdziła, zresztą zupełnie niepotrzebnie.

- Tak - odpowiedział też niepotrzebnie.

Przez kilka minut milczeli.

- A więc Matoranin, Makuta i Rahskhi wyruszyli z wioski. Ruszyli na zachód, prosto przez siedlisko Zyglaków. Wtedy... wtedy Makuta rzucili im Matoranian na pożarcie. Tak po prostu. Nienawidził Zyglaków. One go także.
Oszalały ze strachu błagał Makuta o pomoc, łapał ich za nogi i padał do stóp, a oni... tylko stali i uśmiechali się ironicznie. Odrzucili go.
Gdy w końcu Zyglaki przemogły się i zbliżyły się do niego, płakał. Nie chciał umierać. Widział ich przed sobą, słyszał ich charkot, czuł ich smród. Wtedy chwycił kamień i uderzył najbliższego potwora w głowę. Było to zupełnie niespodziewanie. Bestie odskoczyły, oprócz tej jednej, którą bił. Zadziwiające, że go wtedy nie dotknęła. Byłby martwy. Ale Makuta na to nie pozwolili. Śmiejąc się, zabili potwora i kilku jego współplemieńców, złapali Matoranina i zniknęli. Teleportowali go.
Na Destral. Do swojej siedziby.

Zamilknął. Przez cały czas Thoudka słuchała w skupieniu, zastanawiając się, co takiego zmieniło zwyczajnego Matoranina w... potwora.

- Robi się ciemno, a jutro będę cię potrzebował. Idź już. Roig pokaże ci kajutę, jest do góry.
Gdy była przy drzwiach, odwróciła się i spytała:

- Czyli teraz płyniemy na Xię?

- Nie. Mam ważniejsze sprawy.

- Ale...

- Kest wysłał wiadomość, by zaniechano eksperymentów, więc ich zaniechają. Bo inaczej spotka ich mój gniew.

Zrozumiała, że dalsza dyskusja nie ma sensu i wyszła. Udała się na mostek, gdzie o nadburcie opierał się Roig.

- Stęskniłaś się?

- Zamknij się.

- Ostatnim razem nie byłaś taka rozmowna.

- Masz mnie zabrać do kajuty na dole.

- Ha! A co, paniusia sobie życzy?

- Kapitan sobie życzy.

Spochmurniał. I ruszył na dół.

- Kapitan, też mi kapitan - mruknął pod nosem.

Sprowadził ją pod pokład; przeszli obok pomieszczenia załogi, dużego pokoju z hamakami, pakunkami i bronią na ścianach. Minęli też coś w rodzaju kambuza, w którym jedynym pożywieniem był... grog.

- Nie jemy zbyt często, byliśmy w Wirze. Przynajmniej większość z nas.

Przypomniała sobie mutanta - Samauga jedzącego marynarza i wzdrygnęła się.

- Tak, jak ja.

W końcu Skakdi wskazał jej drzwi i odszedł, naburmuszony. Weszła do środka, tu przynajmniej było normalne łóżko. Ale niezbyt wygodnie, jak stwierdziła po bliższym kontakcie. Długo nie mogła zasnąć rozmyślając o Vastatorusie, nim i przyszłości.

Sen zmorzył ją chwilę po północy.


Część II



Obudził ją kopniak w goleń. Syknęła z bólu i spojrzała na niego - paskudnego Roiga.

- Wstawaj, już pora. Vastatorus chce cię widzieć.

Ciężko zwlekła się z łóżka. Była obolała, łóżko nie było wygodnie i do północy nie mogła zasnąć. Wzięła jednak sztylet i wciąż senna ruszyła do kabiny kapitańskiej.

Otworzyła drzwi bez pukania i zatrzymała się w pół kroku. Toa siedział okrakiem na odwróconym krześle, a jakaś Vortixx masowała mu plecy. Chociaż nie. Wcierała jakąś substancję, jakiś balsam w... paskudne blizny, uformowane na kształt Kanohi.
Vastatorus zauważył CaeTię i nakazał Vortixx odejść. Ta powoli i starannie zawiązała wokół piersi Toa bandaż, po czym zebrała swoje przedmioty i wyszła, cicho pobrzękując łańcuchami na rękach i nogach. Gdy przechodziła obok Thoudki, nie zwróciła na nią uwagi. Ale CaeTia zwróciła uwagę na nią. Drobna i krucha niewolnica natychmiast przynosiła na myśl zbite i skomlące Rahi, a jej oczy były... puste, jakby wyczerpały zapas łez. W przelocie, na gardle Vortixx dostrzegła paskudne blizny.

Toa tymczasem założył zbroję i zaprosił ją bliżej, do ogromnej mapy.

- Kilkanaście lat temu czwórka najpotężniejszych piratów spisała Pakt - zaczął przemowę, pochylając się nad mapą. - Przedtem nie istniały zasady, regulujące terytorium, napady, szlaki i tak dalej.

Przedtem każdy robił, co mu się żywnie podobało i to był dobre czasy.


Przerwał i spojrzał na nią


- Przedtem, każdy z tej czwórki miał własny... sposób karania... nieposłusznych - powiedział powoli, jakby szukając odpowiednich słów.

Pierwszy - Skakdi - przeciągał ich pod kilem. Drugi - Steltianin - okaleczał, obcinając place, wypalając oczy i uszkadzając struny głosowe - jednocześnie pozbawiając umiejętności mówienia. Trzecia, gdyż była to Vortixx, topiła ich. A czwarty...


- Palił ich - zaryzykowała. Uśmiechnął się.


- Tak. Paliłem ich.

- Jednak po podpisaniu umowy własną krwią, zaprzestali tych działań i każdy trzymał się swojej części świata i tam grasował. Vortixx północy - zatoczył okrąg, a raczej elipsę, od Metru Nui przez Stelt, Xię i połowę Północnego Kontynentu. Skakdi zachodu - zaznaczył całe "ramię" istoty i sporą część Południowego Kontynetu. Steltianin wschodu - drugie ramię i część Południowego Kontynentu. Dla Toa resztki. - Południowe Wyspy i odrobina wybrzeża Kontynentu.


- Dostałeś najwięcej - mruknęła z przekąsem. - Ale tam nic nie ma. - dodała, wskazując palcem Wyspy.


Zaśmiał się.


- Niekoniecznie. Zdobyłem tam to - wskazał na piękny róg. - Zdobyłem tam sporą część załogi. Zdobyłem tam Maskę.

W jego oczach pojawił się złowrogi błysk.

- Ale wracajmy do historii. "Paktowcy" eliminowali też konkurencję ze swoich terenów. Niektórzy pomniejsi łupieżcy składali im przysięgi i służyli im.


- A wczoraj go złamałeś...


Spojrzał na nią wrogo.

- Pakt został złamany dawno temu. Widziałaś tą Vortixx? Znalazłem ją w pływającej łupinie na swoim terytorium. A to wczoraj było strategicznym działaniem, na styku granic. Zawsze się spierali o to miejsce. Ten incydent ściągnie ich tutaj. W moją pułapkę.

- Ale gdyby nie sztorm...

Vastatorus machnął ręką.

- W tym rejonie pływa dużo statków. Kwestia czasu.


- Czego więc oczekujesz?

Toa Cienia uśmiechnął się i wręczył jej schowany za pazuchą piękny sztylet.

- Protostal - oznajmił. - Przyda ci się, gdy będziesz walczyć z Verią.


Spojrzała na niego. I zaklęła w myślach.


- Coś jeszcze?

- Tak. Myślę, że kiedy uporamy się z Paktowcami i zabijemy Makutę, popłyniemy na ratunek twojemu chłoptasiowi.


- Makutę? - spytała zdziwiona.

Vastatorus zmrużył z niezadowoleniem oczy.

- Tak. Tego, który zlecił ci zabicie mnie, jednocześnie mnie zdradzając. A ja zdrady nie puszczam płazem, o nie. Teraz już idź.


Posłusznie wyszła, oglądając sztylet. Doskonała robota. Idealnie wyważony i ostry jak brzytwa.


Nie wiedząc zbytnio, co ze sobą zrobić, zeszła pod pokład. Z daleka usłyszała krzyki, dobiegające najprawdopodobniej z kambuza. Weszła do środka i ujrzała Roiga siłującego się na rękę z wysokim Steltianinem, w otoczeniu dopingującej załogi. Podeszła bliżej i zobaczyła, że na twarzy Skakdi maluje się wysiłek, podczas gdy jego przeciwnik jest niebywale spokojny. Na razie splecione ręce oponentów nie poruszyły się ani o palec, ale Steltianin nagle zaczął ustępować. Do momentu, gdy jego dłoń niemal dotknęła blatu stołu. Wtedy szarpnął ręką, błyskawicznym ruchem kończąc pojedynek.

Kilku marynarzy zaklęło, inni się śmiali. Najdłużej zaś rechotał sam Roig, masując obolałe ramię.

- Kiedyś cię rozłożę, Merh.

- To samo mówiłeś pięć razy temu. Ale dzięki temu, mogę przynajmniej dowodzić, że jestem najsilniejszym łupieżcą na świecie - odparł, śmiejąc się, Steltianin.


- Khhhrrhhhrk! - rozległo się z żuwaczek modliszkowatego Samauga. Prawdopodobnie było to wyzwanie. Jakby na potwierdzenie, mutant wyciągnął w kierunku Merha jedną ze swoich rąk, zakończoną wysuwającym się hakowatym ostrzem.


Steltianin podszedł do niego, spoglądając złowrogo. Samaug nerwowo przestępował z nogi na nogę, wysuwając szpilkowate ostrza stanowiące ostatni człon nóg, stając się to raz wyższym, raz niższym. W końcu znowu ryknął, odchylając głowę i mieląc żuwaczkami. Merh również się roześmiał i usiadł przy stole. Piraci zaczęli się rozchodzić z zawiedzionymi minami. CaeTia również się wycofała i ruszyła dalej penetrować statek.


Trafiła do pomieszczenia załogi, w której składowali swoją broń i rzeczy osobiste. W większości, za posłania służyły porozwieszane między słupami podtrzymującymi strop hamaki, było jednak kilka "normalnych" łóżek. Nic ciekawego, oprócz pokaźnej kolekcji szabli, mieczy, toporów i buzdyganów.


Niżej znalazła magazyn, tylko w jednej czwartej wypełniony towarem. Najpewniej zrabowanym.


W końcu trafiła na to, czego szukała. W pomieszczeniu unosił się odór śmierci połączony z czymś jeszcze mniej przyjemnym. Oczy zdążyły się przyzwyczaić do ciemności, więc z łatwością policzyła trupy spoczywające na umocowanych stalowymi rusztowaniami bloki lodu. Konserwacja.


Było ich dwadzieścia trzy. Dwadzieścia trzy uzbrojone w ostrza, przyspawane maczugi, pazury, stalowe zęby martwe ciała. Zazwyczaj wielcy i silni Skakdi i inni, jeszcze paskudniejsi. Opuściła pomieszczenie i wróciła na górę, w światło dnia. Oparła się o reling, nie wiedząc co robić. Statek stał w miejscu, czekając na pojawienie się pierwszego z Paktowców, który wpadnie w pułapkę Vastatorusa.

<center>***</center>

- Spóźniliśmy się - stwierdził sucho jego wysoki towarzysz.

- Widzę - odparł, patrząc na mieszkańców Miasta z Desek uwijających się przy zgliszczach.

- Poprzednim razem też nie zdążyliśmy.

- Wiem.

- Potrzebujemy pomocy. Jego pomocy - wojownik silnie zaakcentował wyraz "jego".

- Dobrze. Skoro trzeba to trzeba.

<center>***</center>

Było już mocno po południu, gdy załoga dostrzegła statek. Zaraz potem następny. I kolejny.

- Wszyscy troje przybyli jednocześnie? - pomyślała. To komplikowałoby plany Toa Cienia.


Sam kapitan szybko pojawił się na pokładzie, u boku mając piękny róg, który widziała w jego kajucie. Był... wesoły. CaeTia natomiast niepokoiła się, a marynarze byli podekscytowani. Pewnie dzień bez napaści byłby dla nich dniem straconym.

Największy i najokazalszy statek podpłynął do Zdobywcy. Jego marynarze byli zdziwieni widokiem kobiety, co już absolutnie jej nie dziwiło.

- Vastatorus! - krzyknął Steltianin z rasy panów.

- Reyse! - odkrzyknął Toa Cienia, podchodząc do relingu. - Co cię tu sprowadza, przyjacielu?

Statki zbliżyły się na bio.

- Nie jestem, i nigdy nie byłem twoim przyjacielem. Przybyłem wymierzyć ci karę. Złamałeś pakt.

Toa Cienia zaśmiał się i powiedział coś Roigowi. CaeTia nie dosłyszała, ale Skakdi krzyknął, a dwaj marynarze wynieśli na pokład statku okaleczoną Vortixx... Ta wiła się, ale przestała po uderzeniu w głowę. Rzucili ją na kolana przed kapitanem.

- Widzisz to? - Toa przeszedł za plecy płaczącej i odchylił jej głowę, ukazując strasznie pokiereszowane gardło. Reyse zamarł. - To ty złamałeś pakt.

Oczy Vastatorusa błyszczały. Oczy Steltianina były wściekłe.

- Nie masz dowodów! Nie wiesz, kiedy została okaleczona!

- To nie ma znaczenia. Zasady to zasady.

- No jasne - zrozumiała Thoudka. - Prowokacja.

- Zapominasz, że nadal mam więcej ludzi. I trzy statki!

- Jeśli twoi ludzie złożą broń i przysięgą mi wierność, a ty oddasz się w moje ręce, rozlew krwi będzie niewielki.

Tym razem to Reyse się zaśmiał.

- Jesteś szalony, Toa. Raczej TY powinieneś się poddać, i TWOI ludzie powinni mi się pokłonić.

- To się nie stanie.

- Więc um... - pirat nie dokończył, bo Vastatorus zadął w róg. Steltianin chciał go przekrzyczeć, ale Toa dął długo. Gdy przestał, po raz kolejny w ciągu kilku dni, rozpętało się piekło.


Vastatorus zachwiał się na nogach, a w statki uderzyła potężna fala. CaeTia złapała się relingu, akurat by zauważyć jak wielkie macki łapią najbardziej oddalony statek Reyse'a, unoszą go i przekręcając, łamią jak wykałaczkę. Gdy macki zaczęły strząsać wreszczących marynarzy do usianej zębami paszczy, odwróciła wzrok.

Tylko po to, by zobaczyć jak Vastatorus klaśnięciem uwalnia tornado z cienia, które wbija się w burtę pirackiej łodzi, przy okazji pozbawiając życia kilku żeglarzy.

Piraci Reyse'a rzucili się z okrzykiem do abordażu. By nadziać się na strzały i harpuny. Z kolei piratów Vastatorusa nic nie powstrzymało, więc pod przywództwem uzbrojonego w dwa topory Roiga wpadli na pokład siejąc zniszczenie.
Sam Toa Cienia skulił się z bólu.

Zauważył to Reyse i z kilkoma marynarzami przeskoczył na "Zdobywcę", lecz nadziali się na CaeTię. Skoczyła między nich zwinna jak Muaka i rozchlastała jednemu gardło. Uniknęła topora, zawirowała i wbiła protostalowe ostrze w potylicę drugiego. Piraci byli za wolni. Nagle jednego z nich przebił miecz Vastatorusa. Po chwili Toa włączył się do walki i przeciął w poprzek tułowia kolejnego napastnika, nie wkładając w to zbyt wiele siły. Następnemu złamał miecz, a Thoudka gładko poderżnęła gardło.

Inny marynarz zdołał ją jednak zaskoczyć i ogłuszyć ciosem ćwiekowanej pałki. Upadła i byłoby po niej, gdyby nie pojawienie się adiutanta Vastatorusa - Kesta, smukłego Południowca z rogami w karmazynowych szatach. Rzucony przez niego sztylet wbił się w pierś marynarza, zabijając na miejscu. Potem rogacz pomógł jej wstać.


Obaj kapitanowie stanęli naprzeciw siebie. Reyse zacisnął dłonie na rękojeści miecza. Nie liczyło się już, że spora część jego ludzi zginęła albo złożyła broń. Teraz liczył się tylko Vastatorus.

Toa Cienia ani na moment nie przestał się uśmiechać, gdy parował wściekłe ciosy Steltianina, gdy bawił się z nim uciekając przed klingą, gdy wreszcie podbiciem wytrącił mu broń. Odrzucił miecz, a między palcami zakłębiła cię ciemność. Potem przyjęła kształt szponiastych pazurów przedłużających jego ręce. Wbił pazury w ramiona przeciwnika i stęknął z wysiłku. Paktowiec krzyknął.

CaeTia po raz kolejny w ciągu dwóch dni zamarła, wciągając ze świstem powietrze do płuc. Gdy je wypuściła, Reyse był już rozerwanym na pół byłym piratem.

Widząc to, niedobitki jego ludzi złożyły broń. Wezwany rogiem potwór morski również zniknął, ku ogólnej uldze. Vastatorus wsparł się na ramieniu Kesta i mruknięciem podziękował Thoudce. Skinęła tylko głową.


- A więc tak wygląda życie pirata? - pomyślała.


"Jej" piraci właśnie wracali, z jeńcami. Na widok krwi na jej napierśniku i twarzy, Roig zarechotał.

- Chrzest bojowy - rechot.

Gdy jeńcy zostali rzuceni na kolana przed Toa Cienia, ten stał już o własnych siłach.

- Chyba rozumiecie waszą sytuację. Jeśli przysięgniecie mi wierność, zostaniecie oszczędzeni. Większość z was. Kilku wypuszczę, by ogłosili co się tu wydarzyło. Przekażecie, że nadszedł czas zapłaty... Reszta zostanie włączona do załogi.

Większość reszty, gdy tylko udowodni swoją wierność w walce. W przeciwnym razie, wszyscy zginiecie. Słyszycie?

Odpowiedziało mu niecałe trzydzieści pomruków.

- Doskonale. Zabić co piątego.

Piraci, gdy tylko policzyli do pięciu, zaczęli się szarpać, ale Roig i dwaj inni marynarze powoli, acz konsekwentnie ich uspokajali.

Następnie wybrano czterech piratów i w dwóch szalupach "pożyczonych" ze statków Reyse'a wysłano ich odpowiednio na północ i południe.

Potem kilkunastu zabrano na jedyny ocalały statek i wypłynęli, wraz z kilkoma ludźmi Vastatorusa, CaeTia z ulgą zauważyła, że byli to między innymi Roig i Samaug.

- Sprzedadzą ich handlarzom niewolników, prawdopodobnie z Vhanit - wyjaśnił jej Kest, mimo że go o to nie prosiła.

Resztę zakuto w łańcuchy i wzięto pod pokład.

<center>***</center>

Gdy wieczorem przyszła, przyglądał się dwóm głowom umieszczonym w zielonej substancji w akwariach pod sufitem, gdzie przedtem zasłaniała je kłębiąca się ciemność. Obok były miejsca na trzy kolejne.
- Siadaj.
Gdy usiadła, wznowił opowieść:


- Spędziłem na Destralu kilka lat. Najpierw siedziałem w ciemnej celi, traciłem nadzieję na ratunek, a oni pielęgnowali moją nienawiść. Gdy uznali, że byłem gotowy, przynieśli mi Kamień Toa. Przemiana nie była przyjemna, ale ból był niczym w porównaniu do tego, co miało nadejść.

Zabrali mnie do jakiejś sali, a pewien Makuta... wyssał ze mnie światło. Wierzgałem na stole, próbując zerwać łańcuchy, oczywiście bezskutecznie. Z Toa Dźwięku stałem się Toa Cienia. Stałem się sługą Bractwa. Bym o tym nie zapomniał, wypalili mi na plecach znak. Kanohi Kraahkan - symbol Makuta. Oprawca znał się na rzeczy, nawet teraz czasem cierpię i muszę korzystać ze środków uśmierzających ból.


- Nie próbowałeś iść z tym do jakiegoś... uzdrowiciela?


Uśmiechnął się kwaśno.


- Próbowałem. Ale Oprawca znał się na rzeczy. Nie wiem, jak to zrobił, ale przyspieszone leczenie nic nie dało.

- W końcu, gdy wyszedłem z ciemnicy poddali mnie szkoleniu.


- Porwali cię, trzymali w więzieniu i zranili, by cię wyszkolić?


- Tak. Powszechnie wiadomo, że Makuta są niespełna rozumu.

- Mój nauczyciel szermierki również znał się na rzeczy. W czasach Ligi Sześciu Królestw dowodził flotą Bractwa, a nazywał się Morgulis. Po kilku miesiącach byłem już bardzo dobry.


- Jesteś skromny, nie ma co.


- Jestem rzeczowy. Po roku byłem już świetny.


- I zacząłeś dla nich pracować?


- Nie, otrzymałem łódź. Chcieli stworzyć sługę, który w ich imieniu ma panować nad morzami. I by później zastąpić Morgulisa na stanowisku admirała. Prawdopodobnie chcieli, bym go zabił, ale mój nauczyciel uprzedził ich, odchodząc. Pierw jednak nauczył mnie sztuki żeglarskiej, określania swojego położenia za pomocą gwiazd, czytania map, dowodzenia okrętami i tym podobne. Rozumiesz.


Skinęła głową, gdyby nie był pewny.

- Czemu akurat Toa? Czemu nie jakiś pirat-Skakdi?


- Nie wiem. Może dowiedzieli się o moim przeznaczeniu i postanowili to wykorzystać. Przeciągnąć na swoją stronę. Dostałem łódź - "Zdobywcę", ale nie była to ta łajba. To była stara krypa używana kiedyś przez rybaków. Dostałem też niewielką załogę. Oczywiście nie podobało im się, że ma dowodzić nimi jakiś "zielony Toa". Ale nie mieli nic do gadania.


Przerwał na kilka minut.


- To była nasza pierwsza wyprawa, rejs nowym statkiem i przetestowanie go. Trafiliśmy w sam środek sztormu. W pewnym momencie straciłem przytomność, uderzył mnie kawałek złamanego masztu. Tak przynajmniej mi się wydaje; mógł to być równie dobrze niezadowolony członek załogi. A nawet jeśli, to i tak mu się nie poszczęściło. Przeżyłem jako jedyny, aczkolwiek nie dzięki swym umiejętnościom. Ktoś nade mną czuwał. Gdy się ocknąłem, leżałem w szczątkach łodzi na plaży. W oddali wznosiło się piękne miasto. Początkowo myślałem, że umarłem i trafiłem na Artakhę, mimo iż jako Matoranin nie wierzyłem w takie bzdety. Ale to była Artakha, a ja żyłem.


Ponownie przerwał.


- Artakha? Przecież on...

- Nie istnieje? - uśmiechnął się półgębkiem. - O, zaprzeczam, że jest bardzo żywotny, jak na swój wiek.


Spojrzała jeszcze raz na głowy, nie mogła się powstrzymać. Dostrzegł to spojrzenie i uśmiechnął się paskudnie.
- To jest kara. Nie, nie dla nich. Dla Declana...

Zamarła. Głowy z Kanohi - jedną brązową, drugą czarną - wyglądały, jak głowy Toa. Chociaż równie dobrze mogły należeć do Matoran... lub Turaga.

Nie wiedziała już, co o tym myśleć. Zmieniła więc temat:

- Czemu nie użyłeś trupów? Dlaczego zamiast tego wezwałeś potwora?

- Trupy konta piraci? To byłoby niehonorowe. A gdybym to zrobił, nie mógłbym wtedy rozerwać Reyse'a na pół. I tak korzystanie z rogu wyczerpuje. Gdyby nie eliksiry Kesta, użycie mocy żywiołu zabiłoby mnie.


- A gdyby nie ja, byłbyś trupem! - chciała mu wykrzyknąć prosto w twarz, ale ograniczyła się do pokiwania ze zrozumieniem głową. - A czy przywołanie tego potwora było honorowe?! Czy wysłanie tych jeńców na sprzedaż handlarzom niewolników było honorowe?!

Czuła rosnący gniew. Obawiała się, że jeszcze chwila i powie - lub zrobi - coś, czego będzie potem żałować. Dlatego wstała, podziękowała i wyszła, podczas gdy on przyglądał się jej z ironicznym uśmiechem.
Wstąpiła do kambuza i nie wiedząc kiedy, poprosiła o grog, pośród zdziwionych spojrzeń i śmiechu załogi. Wiedziała, że rano będzie tego żałować.

<center>***</center>

Okazało się jednak, że jej się to opłaciło. Dołączył do niej Merh, wysoki Steltianin który siłował się z Roigiem i dowiedziała się co nieco o załodze. Jej rozmówca był z Vastatorusem od dość dawna, więc znał wszystkich. Szczególnie interesowali ją Roig, Kest i Samaug.

- Roig dawniej był kapitanem, ale Makuta zwerbowali go jako pierwszego oficera. Towarzyszył Vastatorusowi od początku, ale nigdy nie został "jego człowiekiem". Myślę nawet, że szpieguje nas dla nich - dodał, pochyliwszy się nad stołem. - Ale trzeba mu przyznać, jest świetnym marynarzem i wojownikiem. Masz szczęście, że cię nie pociął tym swoim nożem. To psychol.

- Kest... On też jest tu od początku. Tak w ogóle to Vhanit, z Południa. Był pierwszym zwerbowanym przez Kapitana i jest jego wiernym sługą. Raczej nie bierze udziału w walkach, opiekuje się Nivawkami, przekazywaniem wiadomości i przygotowuje lekarstwa i inne... środki... dla Kapitana. Razem z Roigiem są jego doradcami. Zajmuje się też trupami.

- Zajmuje?

- Te ostrza, noże, gwoździe, zbroje przyczepione na stałe do ciała. Ktoś to musi robić.

- Rozumiem.

- Samauga znaleźliśmy na Południu. Wtedy, kiedy zdobyliśmy róg przyzywający krakena. Mieszkańcy wysepki - jakieś ryboludy - chcieli złożyć naszego mutanta w ofierze, pewnie dla samego krakena. Vastatorus osobiście uwolnił go z okowów a my wybiliśmy tubylców i nakarmiliśmy potwora. I kraken syty i Samaug cały. Dlatego przysiągł Kapitanowi służbę i teraz z nami pływa. O swojej przeszłości nie mówił nic. Zresztą pewnie nie umie mówić.

- To skąd wiecie, jak ma na imię?

- Napisał je na piasku. Nigdy nic więcej nigdy nie napisał.

- A ty? Jaka jest twoja historia?

Steltianin uśmiechnął się smutno.

- Byłem niewolnikiem, ale dobrze mi się żyło. Mój pan był łaskawy, miałem lepsze życie, niż niektórzy z Wyższej Rasy. Ale pewnego dnia, pan kazał sprzedać moją ukochaną. Też była niewolnicą, planowaliśmy któregoś dnia wykupić się - lub po prostu uciec - i zacząć nowe życie, daleko od Steltu. Błagałem go, by jej nie sprzedawał. Wpadłem we wściekłość. I w końcu go zabiłem. Zadusiłem tymi rękami - dodał, patrząc dziwnie na swoje dłonie. - Zapewne się domyślasz, że gdy niewolnik zabije pana, karą jest śmierć. Gdy pan zabije niewolnika, musi wpłacić grzywnę. Gdy moja ukochana dowiedziała się, że mam zginąć na publicznej egzekucji, a ona znowu trafi na targ, zabiła się. Rzuciła z okna. Dowiedziałem się o tym w więzieniu. To... to był cios. Straciłem chęć do życia, rozumiesz. Na pewno słyszałaś o takich przypadkach.

Skinęła głową.

- Już nakładali mi stryczek na szyję, gdy pojawiła się jakaś postać - znikąd, nie było jej i po chwili się pojawiła - złapała mnie i zabrała ze sobą. Na "Zdobywcę". To Vastatorus kazał mnie przeteleportować. Usłyszał o mnie i wykorzystał okazję. Dał mi wybór: albo służba, albo mnie wyda Steltianinom. Wiesz, co wybrałem.

- Kim był ten, który cię teleportował?

- Javinn. Należy do rasy mającej taką moc. Vastatorus go znalazł i zaoferował służbę. Kiedyś był przestępcą - wygnali go z rodzimej wyspy. A ty?

- Co ja?

- Kim byłaś? Co robiłaś na tamtym statku?

Przez chwilę gryzła się z myślami, gdy wreszcie zdradziła mu prawdę. Słuchał, kiwając głową.


Podziękowała za rozmowę i chwiejnie ruszyła do kajuty, więc Merh zaofiarował jej swoją pomoc. Gdy wylądowała w łóżku i przykryła się cienką kołdrą czuła wwiercający się jej w krzyż dziwny wzrok Pirata stojącego w wejściu. Podłoga skrzypnęła, jakby ruszył ku CaeTii, ale cicho zaklął, zawrócił i wyszedł.

<center>***</center>

Całą noc śniły jej się koszmary. A zaczęło się niewinnie.


Leżeli razem pod drzewem, nad brzegiem jeziora. Ona i on. Wpatrywali się w siebie, nie rozmawiali; to im wystarczyło. Obrócił ją na bok, plecami do siebie, i objął. Lewą rękę przesunął jej przed twarz.

- Prosiłam cię, byś zdjął te pazury. Wiesz, jak ich nie cierpię - przekręciła się, by mu wygarnąć i zrozumiała, co jej nie pasowało. Jej ukochany nie miał połowy twarzy. Zaniemówiła, a on uniósł drugą rękę do ciosu - tą, którą po wypadku miał krótszą - przedłużoną przyspawanym ostrzem kosy. Warknął i ostrze wbiło się między jej piersi. Jęknęła cicho i przykryła ich ogromna fala, za duża jak na to jezioro.


Woda zalała wszystko. Trup jej ukochanego opadał na dno, a ją złapała wielka maca, łamiąc kręgosłup. Potem ją uniosła i puściła, zrzucając wprost do usianej podwójnym rzędem zębów paszczy krakena. Obróciła się w powietrzu plecami do śmierci, wolała widzieć niebo.

Wpadła w jakąś obrzydliwą substancję, jakąś błonę. Widoczne wokół żyły potwora oplotły się wokół jej rąk i nóg, spowalniając spadanie.


W końcu przebiła się przez substancję, a żyły zmieniły się w łańcuchy, rozciągając ją w całej okazałości przed Roigiem ostrzącym już nóż. Za sobą wyczuła Samauga, kropla kwasu spadła jej na szyję, boleśnie parząc. O dziwo, gdy jedna z sześciu kończyn mutanta przebił jej brzuch, nie czuła bólu. Skakdi-psychopata podszedł do niej, wybierając miejsce, gdzie zacząć zabawę.

- Mówiłem, że cię potnę, suko.

Zamknęła oczy i odchyliła głowę. Ból był okropny.


Ból robił się bardziej okropny, im wyżej pięły się płomienie. Ogień trawił jej ciało, a ona nie mogła już milczeć. Zaczęła wyć tak strasznie, że morskie kreatury czające się na dnie uciekały w popłochu. A ona umierała.


Znalazła się w kajucie kapitańskiej. Ale nie ciałem, ciało przywiązane do masztu i krzyczące wniebogłosy widziała w płomieniach świecy - umysłem. Widziała, jak Vastatorus pochyla się nad mapami i coś szkicuje, nie zwracając uwagi na potępieńcze wrzaski. Jednak po chwili unosi głowę, spogląda na świecę i CaeTia czuje zimno.

- Nie - szepcze, gdy Toa gasi świecę, dusząc płomień w palcach.

Gdy ogarnia ją ciemność i chłód, słyszy jeszcze syk Toa, spowodowany poparzeniem.

<center>***</center>

Obudziła się z krzykiem. Na widok czarnego płaszcza z lewej strony znowu krzyknęła. Vastatorus uśmiechnął się, ale oczy nie skrzyły się gniewem.

- Nie jesteś pierwszą osobą, u której jestem źródłem koszmarów. Nigdy więcej tego nie rób, rozumiesz? Za pięć minut chcę cię widzieć u siebie.

Minęło kilka chwil, nim zrozumiała, że chodzi mu o wczorajsze posiedzenie w kambuzie.

Skinęła powoli głową, w głowie jej huczało.

- Idź do Kesta, da ci coś na to - rzucił i wyszedł. Tak po prostu.

Zwlekła się z łóżka i nieco niezgrabnie ruszyła.


Pokój Kesta znajdował się pod kajutą kapitana, był jednak od niej trochę większy. U sufitu znajdowały się klatki z wyjątkowo niewielkimi Nivawkami, blisko dużego bulaju. Rahi zaskrzeczały, gdy tylko weszła. W całym pomieszczeniu unosił się dziwny, mdły, sztuczny zapach. Na szafkach i w szafkach odpowiednio zabezpieczone stały różne mikstury. Na stole leżał cały zestaw noży z protostali, od bojowych podobnych do maczet, przez długie i wąskie sztylety, aż do niewielkich skalpeli. Ich właściciel zajmował się przyrządzaniem kolejnego dekoktu.

- Taak? O co chodzi?

- Potrzebuję czegoś na ból głowy.

Oderwał się od pracy i otworzył szafkę, szukając czegoś. Po chwili wręczył jej flakonik z zielonym płynem.

- Tak? Coś jeszcze?

Przez ułamek sekundy zastanawiała się.

- Coś na sen. Nie sypiam dobrze, to pewnie przez to morze.

- Jesteś Vhanitem, prawda? - zapytała, gdy przeglądał mikstury.

- Mhm. Mam. Jedna kropla cię uspokoi, po dwóch zaśniesz na pewno, po trzech nie obudzi cię nawet stado Kana-Re.

- A po czterech? - chyba po raz pierwszy w ciągu jej pobytu na statku, spojrzał jej w oczy:

- Umrzesz.

- A co to? - spytała, wskazując duży pojemnik ze złotą cieczą, która zdawała się błyszczeć.

Cmoknął z niezadowoleniem.

- Nazywam to płynnym złotem. Moja własna receptura.

- Płynne złoto!? To płynne złoto, które uodparnia na wszystkie trucizny!?

- Nie wszystkie. Na sporo z nich. Może większość - spojrzał na nią. - Większość jadów i trucizn, nawet z różnych stron świata, ma podobne składniki, zawiera tę samą substancję bazową. I istnieją środki neutralizujące jej działanie. Takie środki otrzymałem od Keetongu i wykorzystałem w złocie, zgodnie z zaleceniami Kapitana.

- Vastatorus to pije?

- Codziennie. Ktoś taki jak on musi dbać o zabezpieczenia.

Podziękowała i ruszyła do kajuty Toa Cienia. Zastała go znowu z Vortixx wcierającą maść w jego plecy; tym razem jej nie wyrzucił.

- Dziś prawdopodobnie spotkamy się z Heire'm. Skakdi, który pomalował okręt na czerwono krwią swoich ofiar.

Wytrzeszczyła oczy.

- Krwią?

- Przecież mówię. Jego załoga nie jest tak liczna, jak Reyse'a, ale to największe zabijaki na morzu. Zaraz po moich ludziach - dodał, uśmiechając się półgębkiem. - Postaram załatwić się to w pojedynku, urażę dumę Heire'a, ale jego ludzie i tak mogą zaatakować. Więc bądź przygotowana. Teraz już idź.

<center>***</center>

"Krwawa Rozpacz" prezentowała się okazale. Deski rzeczywiście były pomalowane na czerwono, tak jak mówił Vastatorus. Galion przedstawiał "rozpaczającą" Vortixx z rękami wzniesionymi ku niebu. Rzeźbiarz, jak zauważyła, wykonał świetną robotę.

Zwróciła wzrok ku Heire'mu. Był postawnym Skakdi, jeszcze bardziej muskularnym od Roiga. Na jego zbroi znajdowało się mnóstwo rys, pewnie tyle samo blizn nosił pod zbroją. Jego załoga również niemal w całości składała się ze Skakdi.

Vastatorus rozpływał się w uśmiechach:

- W czym mogę ci pomóc, przyjacielu?

- Zabiłeś Reyse'a! Złamałeś pakt! - darł się niepotrzebnie kapitan Rozpaczy.

Vastatorus skinął ręką i na pokład znowu przyprowadzono Vortixx. Szamotała się, więc Merh uspokoił ją siarczystym policzkiem.

Kapitan odchylił jej głowę, odsłaniając paskudne szramy. Heire wciągnął ze świstem powietrze.

- Pakt nie obowiązuje - oznajmił Toa. Skakdi podrapał się po głowie, widocznie nie należał do najbardziej lotnych piratów. W końcu zrozumiał:

- Czyli mogę bez przeszkód zabić ciebie, sprzedać twoją załogę, a z niej zrobić swoją niewolnicę - wskazał palcem CaeTię. Ta, przewróciła z zażenowaniem oczami.

- Wyzywam cię na pojedynek. Znasz zasady. Wygrasz, moi ludzie są twoi. Przegrasz, twoi ludzie są moi.

Heire wyciągnął ze szczękiem miecz.

- To będzie łatwizna.

Gdy statki połączono wąskimi trapami, obaj przeciwnicy weszli na nie i przyjęli pozycję, plecami to statku rywala.

- Pozwolę ci używać maski. I tak na nic ci się nie przyda, twoje trupy ci nie pomogą - powiedział Skakdi.

Vastatorus zaatakował jak Muaka. Zasypał Heire'a serią szybkich i silnych - za silnych jak na jego budowę - ciosów, spychając Paktowca w stronę Zdobywcy. Nim Skakdi zdobył się na kontratak swoim wielkim mieczem, Toa wirując znalazł się za jego plecami i szerokim cięciem uderzył w nogę, pod kolano, w ścięgna. Pirat z rykiem upadł na kolano. Vastatorus wirując w drugą stronę ciął go w twarz na odlew z prawej - i znowu, z lewej. Heire wypuścił miecz. Toa naparł na niego nogą, przewracając. Potem wbił mu miecz w brzuch. I przekręcił, przy akompaniamencie wyjącego przeciwnika. Następnie wziął jego miecz, drugą ręką złapał na głowni i oparłszy nogę na ciele Skakdi, przełamał na kolanie. Prosto przed oczami załogi Rozpaczy.

Vastatorus wziął swój miecz, strząsnął z niego krew i wrócił na Zdobywcę.

Na drugim statku zapanowało poruszenie. Kilku wyciągnęło broń, kilku zaczęło kląć, kilku było zupełnie zdezorientowanych. Kilku już szykowało się do walki. Kilku już biegło. Wtedy biały Skakdi chwycił swój wielki jednosieczny topór i ciął przebiegającego obok niego pirata. Po jego drugiej stronie kolejny pirat rzucił się do walki. Tego, Skakdi też uspokoił. Stojący nieco dalej łucznik powalił szybkimi strzałami dwóch kolejnych. Obaj przeszli przez trap na Zdobywcę i uklęknęli przed Vastatorusem, spuszczając głowy i unosząc broń w wyciągniętych rękach. Toa Cienia uśmiechnął się ironicznie.

- Teraz należycie do mojej załogi - oznajmił uroczyście i pomógł im wstać.

Potem przyszli kolejni. Składali hołd po dwóch, trzech. Wszyscy ugięli kolana, niektórzy oporniej od innych. Wszyscy należeli już jednak do Vastatorusa.

Toa rozkazał większości "nabytku" pozostać na Rozpaczy, pod strażą załogi, CaeTia ze smutkiem zauważyła, że oddelegował do tego zadania także Merha. Resztę zaś, oprócz Skakdi Lodu z toporem i łucznika zakuł i wpakował do klatek pod pokładem, dla ostrożności.


Podszedł do niej Kest.

- Ich też sprzeda - powiedział, wskazując na Rozpacz. - Tak jak statek, Heire to żywa... była legenda.

- Zdejmijcie to paskudztwo - oznajmił głośno Vastatorus, wskazując na galion Krwawej Rozpaczy. - I na jego miejscu przybijcie to. - wskazał na zwłoki Heire'a.


Toa cały czas przyglądał się pracy, udał się do kajuty dopiero, gdy Krwawa Rozpacz zniknęła na horyzoncie.


Nie wiedziała co robić, więc poszła do kambuza, by poprzysłuchiwać się opowieściom, grających w karty i kości marynarzy.


- Kiedyś, jeszcze przed Vastatorusem walczyłem z Tahtorakiem na Zakazie.

- Więc od tego masz taką paskudną gębę, Gythe! - wtrącił się inny pirat, zanosząc się salwami śmiechu.

- Zamkniej się Reubec, twoja wcale nie wygląda lepiej. Więc jak już mówiłem, mój oddział miał przedostać się na północ i tam zniszczyć możliwie jak najwięcej wiosek rybackich i wybić mieszkańców. Południowi dobrze nam zapłacili za każdą wioskę z której zostaną popioły, więc wyrżnęliśmy wszystkich, których spotkaliśmy. Najlepsze jest to, że w okolicy stacjonował spory oddział Północy. A my pod ich nosami niszczyliśmy im kraj - tym razem to Gythe się roześmiał. - Słyszeli krzyki, ale byliśmy zbyt szybcy. Nawet zastawiliśmy pułapkę. W kolejnej wiosce ucięliśmy wszystkim głowy i złożyliśmy na kupce. Pod nimi ukryliśmy materiały wybuchowe. Musieliśmy co prawda zaczaić się na budynkach, ale nas nie zauważyli. Gdy zbliżyli się do głów, wysadziliśmy je i otworzyliśmy ogień. Oni rzucili w nas wszystkim, co mieli. Trzech naszych zginęło, ale nim się przegrupowali wystrzelaliśmy jedną trzecią. I uciekliśmy. Tak po prostu.

- To było ludobójstwo - stwierdziła CaeTia zbyt głośno. Skakdi spojrzał na nią, czerwieniejąc.

- Co ty wiesz o wojnie, głupia babo?!

- Akurat wie o niej sporo - odezwał się Skakdi Lodu, do niedawna członek załogi Heire'a. - Thoudzi od zarania dziejów toczyli wojny na swej wyspie. Ze smokami, ze sobą, z Ligą Sześciu Królestw i ze sobą. Nim utopili się we krwi.

Spojrzał wymownie na nią.

- Walczyłem w stolicy, po stronie Wygnańców. Widziałem cię w oknach pałacu, ciebie i jeszcze dwóch innych Thoudów. Jeden wyrzucił cię przez okno, ale...

- Przestań - warknęła. - Nikogo to tu nie obchodzi.

- O, wręcz przeciwnie - roześmiał się Gythe. - Siadaj i opowiadaj co tam wiesz o nowej zabaweczce naszego kapitana.

Nie mogła już wytrzymać, więc wyszła na pokład. Oparła się o reling, wpatrując w morze i nie zauważyła, gdy dołączył do niej łucznik.

- Co robi kobieta wśród całej bandy piratów?

- Nie twoja sprawa - warknęła.

- Pamiętam cię. Z Therus Nui.

Otworzyła szerzej oczy.

- Ty też? - zaklęła.

Roześmiał się.

- Fraith już ci powiedział? Pewnie dlatego cię zdenerwował. Nie wiesz, że cała początkowa załoga Heire'a wywodziła się ze Skakdi skuszonych przez Wygnańców obietnicami łupów? Gdy zrozumieliśmy, że bitwa jest przegrana wycofaliśmy się, zostawiając Thoudów i innych głupców, a sami uciekliśmy za mury. Kilkanaście dni zajęło nam dotarcie do wybrzeża, tam ukradliśmy łódź handlową i zostaliśmy piratami.

- Aha - mruknęła gniewnie i udała się do swojej kajuty.

Gdy nadeszła pora, stawiła się u kapitana.

<center>***</center>

- Artakha wszystko mi pokazał. Wytłumaczył, kim są Makuta, i że nie mogę dla nich pracować. I że muszę pracować dla niego. Zgodziłem się.

- Kilka miesięcy trenowałem z wojownikami mieszkającymi na wyspie. Moje umiejętności stały się jeszcze lepsze.

Parsknęła.

- Nie śmiej się.

- Pewnie zaraz mi powiesz, że jesteś najlepszym szermierzem we Wszechświecie.

- Jednym z lepszych. Nawet mój miecz został stworzony przez Artakhę - podał jej ostrze, by mogła mu się przyjrzeć. - "Niszczyciel". Tak go nazwałem, gdy znalazłem go na łajbie.


Zaklęła w myślach. Ten cholerny pirat służył Makuta, miał na usługach żywe trupy, przyzywał morskiego potwora, a jego miecz stworzył Artakha?


- Artakha dał mi też łódź. Porządny okręt, o nazwie "Wybawca". Teleportował mnie na środek oceanu i statek już tam czekał, niestety bez załogi. Nie przeszkodziło mi to jednak wrócić na Destral i przechrzcić go na "Zdobywcę".

- Złamałeś przysięgę.

- Zasadniczo, nigdy nic Artakhce nie przysięgałem - uśmiechnął się paskudnie.

- Więc wróciłeś do Makuta i co dalej?

- Już mówię. Najpierw mnie ukarali, bardzo boleśnie. Gdy w końcu uwierzyli w moją niewinność pozwolili mi zachować miecz i statek i znaleźli nową załogę, całkowicie wierną. Im samym. Jednak rok po roku wypełniałem statek swoimi ludźmi, posłusznymi tylko mnie.

- Kest?

- Tak.

- Samaug.

- Mhm.

- Merh.

- Ba!

- Roig.

- Nie... Nasz drogi Skakdi jest ze mną od początku... Sądzę, że planuje bunt. Chce mnie zabić i stać się maskotką Makuta.

- Czemu więc tego nie zrobi?

- Boi się - Vastatorus uśmiechnął się, w jego oczach błysnęły niepokojące ogniki. - Póki jestem silny i trzymam ich krótko, nic nie zrobi. A większość załogi jest mi w pełni
Pon 16:29, 25 Sie 2014 Zobacz profil autora
Kalmahiczek



Dołączył: 24 Lip 2011
Posty: 1279
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wyspa Okoto Ranga: Moderator

Post
Twój FF ssie.
Pon 18:19, 25 Sie 2014 Zobacz profil autora
M.
Dawny Moderator


Dołączył: 19 Lip 2012
Posty: 1123
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Post
Źle się czyta na forum, dałbyś radę wrzucić to w pliku tekstowym wyedytowane i wyakapitowane?
Pon 19:02, 25 Sie 2014 Zobacz profil autora
Soundwave



Dołączył: 19 Gru 2011
Posty: 534
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Post
Zgadzam się z konstruktywną krytyką Kalmahiczka. Ten FF ssie.
Pon 15:26, 01 Wrz 2014 Zobacz profil autora
Toa Duran



Dołączył: 06 Lip 2014
Posty: 72
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

Post
Czytam czytam ale styl mnie zniecheca. Doczytałem do "ruszyła dalej" :/ nwm czy dam rade całe Rozbawiony
Pon 15:31, 01 Wrz 2014 Zobacz profil autora
Zelt
Moderator


Dołączył: 08 Wrz 2012
Posty: 2803
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Post
Przeczytałem całą pierwszą część. I w zasadzie to mi wystarczy, aby napisać, że FF jest słaby. :/ Jest to spowodowane głównie przez styl pisania, tak jak to wspomniał Duran. Dialogi ssą. :/ Ogólnie nie wiem jak druga część, ale już po pierwszej mam dość.
Pon 16:08, 01 Wrz 2014 Zobacz profil autora
Lirken



Dołączył: 17 Gru 2008
Posty: 1048
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Post
Moim skromnym zdaniem, to nie powinien być ff. Poza oczywistymi problemami z dialogami, troche z opisami, jak i niektórymi niedociągnięciami fabularnymi* tekst zyskałby na "usamodzielnieniu".

/*bohaterka jest profesjonalistką od niedzieli : P. Raz zabija z zimną krwią, a raz przypomina zwykłą, przerażoną dziewczynę. Pomyśl o tym.
Pon 18:02, 01 Wrz 2014 Zobacz profil autora
Ahok



Dołączył: 20 Gru 2007
Posty: 260
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bydgoszcz

Post
Moja ocena FFa: na pewno nie napisałbym lepszego.
Pon 19:45, 01 Wrz 2014 Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:    
Odpowiedz do tematu    Forum PFB Strona Główna » Tekst Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do: 
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Design by Freestyle XL / Music Lyrics.
Regulamin