Forum PFB Strona Główna
RejestracjaSzukajFAQUżytkownicyGrupyGalerieZaloguj
Krótkie opowiadania

 
Odpowiedz do tematu    Forum PFB Strona Główna » Tekst Zobacz poprzedni temat
Zobacz następny temat
Krótkie opowiadania
Autor Wiadomość
DD



Dołączył: 23 Gru 2006
Posty: 3797
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: się bierze dyfrakcja światła?

Post Krótkie opowiadania
"KONIEC"
Cytat:
To koniec. Jedyne co przychodzi to głowy, to „koniec”. Koniec świata, koniec wędrówki i koniec mojego marnego żywota.

Dość powiedzieć, że od kiedy ludzie wyrwali się ze swojej kolebki wiele tysiącleci temu, by ruszyć ku gwiazdom, mimo cywilizacyjnych sukcesów zawsze oczekiwali dalszych barier. Jakiejś przeszkody nie do zdobycia, czegoś, co motywowałoby nowe pokolenia odkrywców. Taka już chyba specyfika naszego gatunku – jesteśmy tak ciekawscy świata, że zaglądamy w każdy możliwy kąt, pod każdym możliwym sposobem i przy pomocy każdego możliwego przyrządu. Mógłbym się założyć, że gdyby eksploracja przychodziła nam bez przeszkód, czulibyśmy się jako gatunek lekko zawiedzeni wewnątrz. Dlatego też z lubością wręcz rzucamy się w nieznane, pokonujemy nowe przeszkody, i zdobywamy wiedzę, którą możemy się podzielić po powrocie.

Jednak niektóre rzeczy powinny pozostać nieznane, pewne przeszkody są postawione nie bez przyczyny, a czasami lepiej żyć w nieświadomości.

Obawiam się, że stoję właśnie u progu takiego przypadku – znajduję się bowiem w centrum wszechświata.

Wiem, jak to brzmi. Lecz wszystko na to wskazuje. Widzicie, od czasu skoku w przestrzeń ludzkość odkryła pozostałości mnóstwa cywilizacji. A każda z nich, która była wystarczająco zaawansowana, za swego rodzaju świętość, a nawet religię uznawała pewne koordynaty przestrzenne. Co najważniejsze – każda z nich wyznawała te same koordynaty. Nie jest więc zaskoczeniem, że człowiek w swej ciekawości musiał trącić to palcem. J****y człowiek i jego natura właśnie wpędzają mnie do grobu.

Miejsce, w którym aktualnie się znajduję, wygląda jak pustynna planetoida, okryta wydmami z drobnego, szarego piasku. Gdzieniegdzie z wydm wystają majestatyczne, czarne bloki skalne w postaci idealnych figur geometrycznych. Niebo jest równie szare jak i ziemia, dopełniając obrazu tego dziwnego miejsca. I ta cisza. Ta potworna cisza. Nie odnotowujemy żadnego, nawet najmniejszego dźwięku. Ale to nie znaczy, że jest to spokojne miejsce. O nie. Niedługo potem miało się okazać, że to miejsce nie jest tak zwyczajne, jak nam się wydawało. Prawa fizyki zdają się tu nie obowiązywać. Siła przyciągania grawitacyjnego zmienia się co parę sekund odpowiednio wgniatając lub unosząc wielkie połacie terenu, wskaźnik temperatur pokazuje na zmianę zero absolutne i temperaturę jądra słońca. Kiedy próbowaliśmy dostać się do punktów orientacyjnych oddalonych o 100 metrów, zajęło nam to 2 tygodnie. Potem okazało się że dystans 12 kilometrów pokonaliśmy w 6 sekund. Zupełnie jakby czas i przestrzeń zrobiły sobie wolne.
Nie byliśmy nawet pewni, czy to co widzimy jest prawdą, czy to halucynacje wywołane brakiem bodźców dźwiękowych. Brak logiki i narastająca cisza doprowadziła w końcu do nieuniknionego – reszta załogi oszalała. Musiałem na własne oczy patrzeć, jak w amoku zdejmują z siebie kombinezony i zostają brutalnie zabici przez nieprzychylne warunki. Chyba nie wyprę z siebie tych obrazów do końca życia. Czyli, uwzględniając obecną sytuację – jakąś godzinę czasu. Względnie kilka stuleci. Ale o tym za chwilę.

Zostałem sam. Nie urządziłem im nawet pochówku, bo po chwili ich ciała zamieniły się w pył, który rozwiał się po tym czyśćcu, czy jak to nazwać, i stali się oni częścią tego wszystkiego. Teraz sam przemierzam to niegościnne miejsce, i jestem już pewien, że czeka mnie taki sam los. Według komputera to dopiero trzeci dzień, ale ja czuję że fizycznie i mentalnie postarzałem się o dobre 15 lat. Kombinezon, który bez rysy wytrzymał wizytę w jądrze gwiazdy, i przejście przez horyzont zdarzeń, teraz rozpada się na moich oczach. Kolejne płaty odchodzą od niego wraz z kolejnymi krokami, tworząc za mną unoszący się na wietrze ogon resztek. Kawałek po kawałku tracę ochronną powłokę – cud ludzkiej myśli technicznej, który tutaj jest skuteczny jak tarcza w walce z lawiną. Nie zostało mi dużo czasu.

W oddali ujrzałem coś na kształt śnieżnobiałego trapezu, z kulą światła unoszącą się nad szczytem. W trakcie drogi do tego osobliwego miejsca, w moim umyśle minęło dobre 300 lat. Kolejno popadałem w szaleństwo, i wracałem do zmysłów tylko po to, by powtórzyć ten proces jeszcze kilkukrotnie. Kiedy dotarłem do podnóża monumentu, zrezygnowany spojrzałem w górę, i przyjrzałem się świecącemu punktowi na szczycie. Czy to jest to? To jest ten „kosmiczny bóg?” – pytałem w myślach, starając się utrzymać zdrowie psychiczne w ryzach. Wchodząc po stopniach, myślałem o tym, co dokładnie to miejsce znaczy. Starałem się dokładniej przypomnieć wierzenia dawno wymarłych, mądrzejszych od nas ras, i wśród nich często pojawiał się wątek fraktali. Wszystko co nas otacza jest sobie podobne w odpowiedniej skali. Dla przykładu, atomy są podobne układom planetarnym, żyły odpowiadają rzekom czy jakoś tak – nigdy nie byłem w tych bzdurach dobry. Według nich nawet pojęcie życia podlegało fraktalom. Uważali że tak jak komórki są częścią nas, tak i my jesteśmy częścią większego organizmu.

Klasyczne optymistyczne, hipisowskie pieprzenie – tyle powiem.

Było w tym jednak coś, co nie dawało mi spokoju. Nie było to powiedziane wprost, a raczej w sferze domysłów i sugestii, ale te zapomniane religie zdawały się sugerować że sam wszechświat jest żywą istotą, swoistym „naukowo udowodnionym Bogiem”.

Stoję na szczycie i wpatruję się w kulę światła wielkości kontynentu, o kojącym, bladym białym blasku. Nie wiem już nawet ile czasu minęło od początku misji. Miesiąc? Rok? Dekada? Nawet nie potrafię zweryfikować tych przypuszczeń – komputer odpadł wraz z większością warstw skafandra. Jestem u progu śmierci, ale nie chcę odejść dopóki nie poznam odpowiedzi.

Zadaję pytanie.

„Czym jesteś”?

„ISTNIENIEM.” – w mojej głowie w milionach języków naraz odpowiada głos tak potężny, że czuję wypływającą z moich uszu ciepłą, lepką krew. Mój mózg przepełniają głosy i obrazy wielu miliardów lat historii, zadając niewyobrażalny ból. W ułamku sekundy widzę ewolucję trylionów gatunków, oglądam geologiczne przeobrażenia i kosmiczne spektakle. Widzę władców, dowódców, i zwykłych ludzi radzących sobie z nędzą na przestrzeni wieków. Ugodzone tak silnym bodźcem, moje starcze ciało pada na kolana. Resztki mojego poszarpanego kombinezonu zamieniają się w pył, odsłaniając moje zmęczone ciało, które po chwili również rozpada się i staje częścią otoczenia, częścią „czegoś większego”.



"LUSTRZANY STRAŻNIK"
Cytat:
Po niskich, spokojnych falach oceanu z dumą prężyła się pokaźnych rozmiarów fregata, płynąc ku przygodzie. Mocarny, drewniany kolos skrzypiał lekko przedzierając się przez wodę - nie licząc tego, panowała kompletna cisza. Co prawda marynarze na pokładzie co i rusz przemieszczali się z miejsca na miejsce, wykonując swoje obowiązki, lecz starali się nie wydać przy tym żadnego dźwięku - byle by tylko nie zwrócić na siebie uwagi ich niezwykłego pasażera.
Na krwisto-karmazynowe żagle, a raczej na umieszczony na nich herb z wyobrażeniem złotego kosa, spoglądał postawny mężczyzna. Delikatnie gładząc swą wypielęgnowaną brodę i poprawiając włosy z dwoma kosmykami siwizny kontrastującej z kruczoczarną czupryną, mruknął coś pod nosem, po czym obracając się na pięcie, powrócił do kajuty kapitańskiej. Drzwi zamknęły się za nim automatycznie, niczym za dotknięciem niewidzialnej ręki. Przez okiennicę w drzwiach kajuty spojrzał jeszcze na pokład. Widział nietęgie miny majtków, którzy zamarli na chwilę, niepewnie spoglądając po sobie, a następnie po chwili nerwowych szeptów powrócili do czynnej pracy.
Na jego przystojnej twarzy pojawił się złowrogi uśmieszek. Uwielbiał to uczucie. To odczuwanie strachu ludzi w jego otoczeniu. Nic dziwnego - w końcu był najpotężniejszym człowiekiem na świecie, można by wręcz powiedzieć że istotą doskonałą. Albowiem imię jego to Alventir - Wieczny i Nieśmiertelny Imperator Imperium Kosów, Bóg Słońce, który to swoją tajemną wiedzą, przebiegłością, zdolnościami magicznymi i żelazna pięścią podbił i zjednoczył wszystkie nacje. Od tego momentu minęło już prawie 700 lat. Wieczny Imperator, w swej nienasyconej ambicji, zapragnął nowych podbojów. Czerpiąc z żywej magii, poświęcił życie ponad sześciu milionów ludzi - tylko po to, bo móc stworzyć projekcję astralną, dzięki której mógł badać inne światy, przekroczyć barierę atmosfery, udać się ku gwiazdom. Jednak kosmos okazał się dla niego pustką. Żałosną grupą rozsypanych w bezkresie kamieni, pyłu i iskier, na których nie było niczego wartego podbicia, nie licząc prymitywnych organizmów nieznających nawet tajników krzesania ognia. Oczywiście znalazłby sposób by tam dotrzeć i zasiedlić te światy swoimi poddanymi. Nie było by to jednak wyzwaniem, nie rozbudziło ledwie tlącego się w nim poczucia dreszczyku emocji, którego tak pragnął. Sfrustrowany, rozmyślał już nawet o upozorowaniu śmierci. Kiedy jego cesarstwo rozpadło by się, z czasem, z jego tajemną pomocą, poprzez pociąganie za sznurki, powróciłyby osobne organizmy państwowe. Świat powróciłby na dawne tory, rozgorzały by nowe imperia, nowe waśnie – nowi wrogowie do pokonania. A kiedy w chwili ulgi świat zapomniałby o nim i włożył go między bajki, którymi się straszy dzieci - triumfalnie powróciłby po setkach lat, roszcząc sobie prawa do jego dawnych własności, ponownie nabijając głowy na pal, podkładając ogień w miastach, na popiołach których odtworzy swoje pałace. I cykl się powtórzy. Wtedy to, około stu lat temu, przyjrzał się uważniej legendom dawnych druidów z wysp Eschel. O światach równoległych, takich jak nasz, równie urodzajnych, zasobnych w niewolników, z własnymi imperiami. Nowe światy, czekające tylko na rzeź z jego ręki. Wyzwanie godne jego samego, na które czeka od stuleci.

Rozmyślania o jego własnej, chorobliwej megalomanii przerwało poruszenie, które wyczuł na okręcie. Nie znosił być niedoinformowany, tak więc wstał, poprawił swój zielony dublet z srebrnymi zdobieniami, po czym teleportował się bezszelestnie obok głównego masztu, zanim ktokolwiek mógł powiadomić go o sytuacji. Okręt otaczała mgła tak gęsta, że niecałe dwa metry dalej migotały już tylko nieme cienie załogi. Alventir uznał to za osobliwe - pogoda dotychczas im sprzyjała, a on przy swoich wyczulonych zmysłach nie zarejestrował zmian. Na jego ustach ponownie pojawił się delikatny, złowrogi uśmieszek. Jego zainteresowanie sytuacją wzrosło.
Marynarze stali nieruchomo i szeptali miedzy sobą, próbując wyjaśnić dziwne zjawisko. Obawiali się tego, na co tak liczył imperator - że to przeklęte miejsce ich pożre, tak jak setki statków przed nimi. Mimo że cały świat został już zbadany i wszystkie lądy ulokowane na mapach, nikt nie ważył się zbliżać do Krainy Mgieł. Ich obawy rozwiały się niemal tak szybko, jak zrobiła to mgła. Załoga rozejrzała się, a im oczom ukazało się osobliwe zjawisko – znajdowali się na bagnach. Bagnach pośrodku oceanu. Po wstępnych oględzinach nie dostrzeżono niebezpieczeństwa – słychać było tylko odgłosy zwierzyny i chór owadów, a mgła, która ich tak przeraziła, opadła tuż nad poziom wody. Część z zaokrętowanych odetchnęła z ulgą - przynajmniej do czasu aż jeden z młodych nie wskazał na coś palcem.

Na samym czubku bukszprytu stała postać. Wspaniale lśniący, okuty od stóp do głowy w piękną, płytową zbroję rycerz, na którym tańczyły promienie słońca. Odczekał chwilę, ogniskując na sobie wzrok gapiów, po czym wolnym krokiem począł schodzić w dół drzewca. Co dziwne, jego pancerz nie chrzęścił jak to miały w zwyczaju tego typu osłony. Był zupełnie cichy.
"Ah"- pomyślał nieśmiertelny władca - "zapewne zabójca stworzony przez szamanki z gór Uryk. Ich ostatnia, żałosna deska ratunku, w którą włożyły resztki swoich czarów. Przewidywalne".
Przyjrzał się obcemu baczniej jeszcze przez moment. Jego uwagę zwróciła nietypowa właściwość zbroi - wszystkie jej elementy odbijały światło niczym lustro. Wspaniale wykończona, okrywająca całe ciało, z gładkim hełmem zawierającym prostokątną szparę dla oczu. Był to typ krwawego dzieła sztuki, jakie chciał mieć w swoim pałacu. "Zabić go" - wydał telepatycznie rozkaz swoim poddanym, a tym po chwili zajaśniały iskry w dłoniach. Nie była to bowiem zwyczajna załoga. Składali się na nią niemal wyłącznie potężni czarownicy, szamani i magowie, wojenne trofea zamienione w bezwolne kukły zmuszone do ciężkiej pracy przeznaczonej dla ludzi prostych - typowy akt poniżenia jaki stosowany przez boga słońce.

Rozbłysły pierwsze zaklęcia, które poszybowały w stronę intruza. Alventir dzięki swoim wyostrzonym zmysłom i talentom magicznym obserwował spektakl w zwolnionym tempie, bacznie obserwując detale. Tajemniczy lustrzany rycerz momentalnie poderwał się do skoku, wykonując przewrót w powietrzu. Jego pancerz nie tyle nie ograniczał ruchów, ale zdawał się nie posiadać wagi, pozwalając mu na niebotyczne akrobacje w zawrotnym tempie. Kiedy obok niego świstały różnokolorowe klątwy, cudnie odbijając swe blaski w płytach zbroi, intruz - będąc jeszcze w powietrzu - dobył miecza. A klinga to była tyleż niezwykła, co jej właściciel – najczarniejsze z ostrzy, jakby pochłaniała światło.
Dokonując kolejnych akrobatycznych popisów, wojownik wylądował koło pierwszej ofiary, zadając pierwszy z wielu ciosów tego dnia. Świst klingi rozdarł powietrze, dosłownie tworząc w nim rozpadlinę, która rozszarpała czarownika. Rozrywane niewidzialną siłą tkanki, narządy i kości wraz z nieludzkim krzykiem zapadły się w szczelinę, która następnie zgasła.
Władca już wtedy był świadomy, że jego podkomendni nie mają szans. Jednak oglądanie ich męki sprawiało mu perwersyjną przyjemność. Od stuleci nie zaznał takiej rozrywki. Niemy rycerz w lustrzanej zbroi dokonywał piruetów, odskoków, jakby przywoływane przez największych magów tego świata śmiercionośne zaklęcia ciskane w jego stronę nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Z chirurgiczną precyzją ciął na lewo i prawo, tworząc nowe, krótkotrwałe wyrwy, a czasami sam z nich korzystał, jako czegoś na kształt teleportu. Kadra załogi kurczyła się z zastraszającym tempie, a kiedy na polu walki pozostało dwóch śmiałków, chwycił ich swoimi mocarnymi, zakutymi w metal dłońmi, i cisnął nimi z impetem w szalejące rozdarcie, które zapadło się z trzaskiem. Nie minęła chwila a rozwarło się ponownie, wypluwając to, co pozostało z młodzieńców – wychudzonych, pogrążonych w katatonii starców, którzy zgarbieni, w drgawkach, dogorywali skryci za beczkami.
W końcu ostatnie wrzaski ustały i zostali sami. Opróżnienie okrętu wypełnionego magami nie zajęło mu nie więcej niż parę sekund. "Imponujące" pomyślał Alventir.
Rycerz obrócił przyłbicę w stronę imperatora. Wolnym krokiem, ze schowaną w pochwie bronią, zbliżał się do niego. "Twoje łatwe zwycięstwo pozbawiło cię rozsądku" - pomyślał władca, czujnie monitorując nieśpieszny krok wroga, i tą zuchwałą pewność, zdającą się mówić "nie będziesz dla mnie wyzwaniem".
Delikatnym, płynnym ruchem dłoni przywołał do siebie zasoby witalne żywej magii. Masywy wodne otaczającego statek bagna poczęły unosić się, zbliżać, wirować wokół jego osoby, wraz z rosnącym pędem tracąc swą pierwotną postać, zamieniając się w czystą energię. Wszystkie drobne żyjątka, mikroorganizmy, omszałe rośliny czy butwiejące na dnie szczątki zwierząt pękały, kruszyły się, rozdrabniały, tworząc tańczący sznur wirujących pomników śmierci.
Mag wyprostował palce, i oślepiająco biała struga energii uderzyła z impetem w napierśnik wroga. Kosmyki światła ześlizgnęły się po metalowym pancerzu, uszkadzając wspaniałe karmazynowe żagle i drewniany kadłub statku. Nawet nie spowolniły jego kroku. Zdawał się nie zauważać skierowanym przeciw niemu ogromnym pokładom energii. Coraz większe masywy wodne unosiły się, coraz więcej życia uchodziło z bagien, moc rosła - ale on pozostawał niewzruszony. Powolnym, dostojnym wręcz krokiem zbliżał się do celu, a rykoszety od jego metalowych płyt dewastowały okręt, który bliski był zatopienia. Po chwili strumień światła był tak wielki i jasny, że rozświetliłby najmroczniejsze noce, a statek, trzaskając i wyginając się, niszczał, aż pozostało z niego coś, co ledwie dałoby się nazwać tratwą.
Alventir zacisnął zęby w gniewie, po czym uświadomił sobie, że nic więcej nie zdziała. Zużył całą energię, osuszył z życia całe bagna, wykorzystał moce wiatru, gwiazd, i każdego innego źródła magii, z którego mógł skorzystać. Uderzył z największą mocą, z jaką kiedykolwiek zadał cios w stronę przeciwnika. I to wszystko na nic. Cios, który unicestwiłby wszystkie zjednoczone armie świata, był dla niego odczuwalny jak morska bryza. Wrócił myślami do wcześniejszych akrobatycznych popisów wroga, tych wspaniałych cyrkowych uników. Nie starał się wtedy z całych sił. On się z nimi zwyczajnie bawił. Wielki Imperator prawdopodobnie po raz pierwszy od swoich narodzin poczuł się bezsilny.

Będąc metr od swojej ofiary, wciąż ciskającej w niego mocą zdolną unicestwić miasta, rycerz szybkim ruchem chwycił go za oba nadgarstki i mocnym chwytem zmiażdżył je. Głuchy trzask łamanych kości i porwanych mięśni rozległ się po okolicy, a bóg słońce zawył.
Ogłuszony bólem, którego nie doświadczył od tak dawna, że przez chwilę przywitał go z entuzjazmem, jak dawno niewidzianego druha, upadł na kolana, brocząc nimi w zakrwawionych resztkach pokładu, będących w zasadzie kupą trzymających się desek.
- Jesteś stamtąd, prawda? – ciężko dysząc odezwał się po długiej ciszy – istnieje…druga strona.
- Owszem – głos rycerza był niski, chropowaty, budzący respekt – po drugiej stronie są niezliczone ilości równoległych płaszczyzn. Lustrzane odbicia, podobne do tej waszej żałosnej rzeczywistości, i przestrzenie całkiem od niej inne – w części rządzi technologia, magia, pierwotne siły lub abstrakty poza twoim wyobrażeniem.
-Te światy…należą do mnie.
- Nawet jeśli udałoby ci się tam przedostać, nie osiągnąłbyś niczego. Miliardy próbowały dokonać tego, co ty. Część zaszła nawet daleko w swoich podbojach. Spustoszyła niezliczoną ilość krain. A zadaniem moim, moich braci i sióstr jest dopilnowanie, by tacy łapczywi niegodziwcy jak ty panoszyli się tylko i wyłącznie w swojej rdzennej rzeczywisto…
- JAM JEST ALVENTIR NIEUBŁAGANY! – wydarł się niedoszły zdobywca światów, dumnie unosząc głowę do góry – PRZEŻYŁEM NIEZMIERZONE EONY, ZŁUPIŁEM NIEPOKONANE IMPERIA! JESTEM NAJDOSKONALSZĄ ISTOTĄ, JAKĄ TA PODŁA PLANETA KIEDYKOLWIEK WYDAŁA NA ŚWIAT I…
- TY jesteś najdoskonalszy? – spokojny tembr rycerza wbił się w okrzyki niczym klinga miecza, po czym powróciła cisza – Jesteś najzwyklejszym, najżałośniejszym czerwiem jakiego widziałem. Równyś jest tym pasożytniczym owadom z tych bagien, bo tak jak one wysysasz życie, nie dając nic w zamian prócz śmierci. Jesteś pyłem. Insektem. Mgnieniem oka na zegarze świata. Nie, moje drogie rozwydrzone dziecię – nie jesteś ani doskonały, ani nawet bliski tego konceptu – i zaraz ci to udowodnię.
Wojownik szybkim ruchem dłoni zatoczył koło przed twarzą imperatora, otwierając portal.
Alventir spojrzał weń, a jego oczom ukazało się mocno zniekształcone odbicie jego samego.
- Wszystkie światy są identyczne – kontynuował zbrojny – różnią je detale, ale jedne względem drugich, są odbiciami, choć mocno zniekształconymi. Dotyczy to też ich mieszkańców. Przyjrzyj się, doskonała istoto. Spójrz w twarz swojej doskonałości.
Miał rację. Po drugiej stronie lustra znajdował się inny Alventir. Smutny, garbaty i zaniedbany, z marną cerą i brakującymi zębami przyglądał się swojej zacniejszej wersji, wręcz kopiując jej ruchy. Zwyczajny ubogi chłop w wieku lat trzydziestu, może czterdziestu. Zapewne wiele lat mu nie zostało – jego szyja jest naznaczona naroślami jakiejś zarazy. Imperator w osłupieniu spoglądał na tą pokrytą niedbała szczeciną, pooraną zadrapaniami twarz, na liche, pocerowane odzienie wykonane ze skór poległych zwierząt z gospodarstwa, na pokryte zmarszczkami okolice oczu – tak różne od jego własnych, a jednak zadziwiająco podobne. I wtedy uświadomił sobie, że takich nikczemnych wersji jego osoby w innych światach mogą być setki. Tysiące. Miliardy. Możliwe że jest jedyną wersją siebie, która osiągnęła tak wiele. Lecz w porównaniu z nieskończonością światów – czy osiągnął cokolwiek?

Rycerz ponownie zatoczył ręką koło, zamykając okno. Używając magii naprawił statek do stanu używalności, opatrzył krwawiące kikuty zszokowanego władcy, po czym skierował okręt w drogę powrotną, z małej skalnej wysepki obserwując oddalającą się jednostkę, i pogrążonego w myślach Alventira, który wciąż na klęczkach, pośród zaschniętej krwi, patrzył tępo w miejsce gdzie wcześniej znajdował się portal.
Bacznie obserwując znikający za horyzontem punkt, rycerz był pewien, że jego dzisiejszy adwersarz nie wróci z zamiarem konkwisty innych światów. A co zrobi po powrocie do cywilizacji? Czy spokornieje, zrzeknie się władzy, czy też wywoła od niechcenia nową wojnę, poprowadzi planetę na skraj przepaści? Nie obchodziło go to w najmniejszym stopniu.
Za skalną wysepką rozbłysło nowe rozdarcie, a rycerz westchnął. Obracając się, zdjął hełm, i udał się w drogę, poprawiając ręką kosmyki siwizny na jego kruczoczarnych włosach…



Ostatnio zmieniony przez DD dnia Pią 18:00, 17 Lip 2015, w całości zmieniany 10 razy
Wto 18:12, 03 Mar 2015 Zobacz profil autora
Souler



Dołączył: 10 Mar 2008
Posty: 2577
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Goleniów

Post
Dobre, przez chwilę myślałem że to z serii "f*ck yeah humanity".

Buk izdńeie!
Wto 18:44, 03 Mar 2015 Zobacz profil autora
Kaspar26



Dołączył: 03 Lip 2014
Posty: 430
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tak

Post
Przyszedłem tu by poprosić o więcej humorystycznych opowiadań.
Chcę więcej tego.
Proszę.

Lubię takie rzeczy i podziwiam zarówno pomysł jak i wykonanie.
Wto 20:15, 03 Mar 2015 Zobacz profil autora
Lemonardo
Administrator


Dołączył: 03 Gru 2005
Posty: 4372
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

Post
Wszystko fajnie, tylko do czego niby to jest fan fiction? Do jakiego uniwersum? Do jakiej serii?

...Słowo, którego szukasz to "opowiadanie". Opowiadanie science-fiction.
Wto 21:43, 03 Mar 2015 Zobacz profil autora
DD



Dołączył: 23 Gru 2006
Posty: 3797
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: się bierze dyfrakcja światła?

Post
"LUSTRZANY STRAŻNIK"

Po niskich, spokojnych falach oceanu z dumą prężyła się pokaźnych rozmiarów fregata, płynąc ku przygodzie. Mocarny, drewniany kolos skrzypiał lekko przedzierając się przez wodę - nie licząc tego, panowała kompletna cisza. Co prawda marynarze na pokładzie co i rusz przemieszczali się z miejsca na miejsce, wykonując swoje obowiązki, lecz starali się nie wydać przy tym żadnego dźwięku - byle by tylko nie zwrócić na siebie uwagi ich niezwykłego pasażera.
Na krwisto-karmazynowe żagle, a raczej na umieszczony na nich herb z wyobrażeniem złotego kosa, spoglądał postawny mężczyzna. Delikatnie gładząc swą wypielęgnowaną brodę i poprawiając włosy z dwoma kosmykami siwizny kontrastującej z kruczoczarną czupryną, mruknął coś pod nosem, po czym obracając się na pięcie, powrócił do kajuty kapitańskiej. Drzwi zamknęły się za nim automatycznie, niczym za dotknięciem niewidzialnej ręki. Przez okiennicę w drzwiach kajuty spojrzał jeszcze na pokład. Widział nietęgie miny majtków, którzy zamarli na chwilę, niepewnie spoglądając po sobie, a następnie po chwili nerwowych szeptów powrócili do czynnej pracy.

Na jego przystojnej twarzy pojawił się złowrogi uśmieszek. Uwielbiał to uczucie. To odczuwanie strachu ludzi w jego otoczeniu. Nic dziwnego - w końcu był najpotężniejszym człowiekiem na świecie, można by wręcz powiedzieć że istotą doskonałą. Albowiem imię jego to Alventir - Wieczny i Nieśmiertelny Imperator Imperium Kosów, Bóg Słońce, który to swoją tajemną wiedzą, przebiegłością, zdolnościami magicznymi i żelazna pięścią podbił i zjednoczył wszystkie nacje. Od tego momentu minęło już prawie 700 lat. Wieczny Imperator, w swej nienasyconej ambicji, zapragnął nowych podbojów. Czerpiąc z żywej magii, poświęcił życie ponad sześciu milionów ludzi - tylko po to, bo móc stworzyć projekcję astralną, dzięki której mógł badać inne światy, przekroczyć barierę atmosfery, udać się ku gwiazdom. Jednak kosmos okazał się dla niego pustką. Żałosną grupą rozsypanych w bezkresie kamieni, pyłu i iskier, na których nie było niczego wartego podbicia, nie licząc prymitywnych organizmów nieznających nawet tajników krzesania ognia. Oczywiście znalazłby sposób by tam dotrzeć i zasiedlić te światy swoimi poddanymi. Nie było by to jednak wyzwaniem, nie rozbudziło ledwie tlącego się w nim poczucia dreszczyku emocji, którego tak pragnął. Sfrustrowany, rozmyślał już nawet o upozorowaniu śmierci. Kiedy jego cesarstwo rozpadło by się, z czasem, z jego tajemną pomocą, poprzez pociąganie za sznurki, powróciłyby osobne organizmy państwowe. Świat powróciłby na dawne tory, rozgorzały by nowe imperia, nowe waśnie – nowi wrogowie do pokonania. A kiedy w chwili ulgi świat zapomniałby o nim i włożył go między bajki, którymi się straszy dzieci - triumfalnie powróciłby po setkach lat, roszcząc sobie prawa do jego dawnych własności, ponownie nabijając głowy na pal, podkładając ogień w miastach, na popiołach których odtworzy swoje pałace. I cykl się powtórzy.

Wtedy to, około stu lat temu, przyjrzał się uważniej legendom dawnych druidów z wysp Eschel. O światach równoległych, takich jak nasz, równie urodzajnych, zasobnych w niewolników, z własnymi imperiami. Nowe światy, czekające tylko na rzeź z jego ręki. Wyzwanie godne jego samego, na które czeka od stuleci.

Rozmyślania o jego własnej, chorobliwej megalomanii przerwało poruszenie, które wyczuł na okręcie. Nie znosił być niedoinformowany, tak więc wstał, poprawił swój zielony dublet z srebrnymi zdobieniami, po czym teleportował się bezszelestnie obok głównego masztu, zanim ktokolwiek mógł powiadomić go o sytuacji. Okręt otaczała mgła tak gęsta, że niecałe dwa metry dalej migotały już tylko nieme cienie załogi. Alventir uznał to za osobliwe - pogoda dotychczas im sprzyjała, a on przy swoich wyczulonych zmysłach nie zarejestrował zmian. Na jego ustach ponownie pojawił się delikatny, złowrogi uśmieszek. Jego zainteresowanie sytuacją wzrosło.
Marynarze stali nieruchomo i szeptali miedzy sobą, próbując wyjaśnić dziwne zjawisko. Obawiali się tego, na co tak liczył imperator - że to przeklęte miejsce ich pożre, tak jak setki statków przed nimi. Mimo że cały świat został już zbadany i wszystkie lądy ulokowane na mapach, nikt nie ważył się zbliżać do Krainy Mgieł. Ich obawy rozwiały się niemal tak szybko, jak zrobiła to mgła. Załoga rozejrzała się, a im oczom ukazało się osobliwe zjawisko – znajdowali się na bagnach. Bagnach pośrodku oceanu. Po wstępnych oględzinach nie dostrzeżono niebezpieczeństwa – słychać było tylko odgłosy zwierzyny i chór owadów, a mgła, która ich tak przeraziła, opadła tuż nad poziom wody. Część z zaokrętowanych odetchnęła z ulgą - przynajmniej do czasu aż jeden z młodych nie wskazał na coś palcem.

Na samym czubku bukszprytu stała postać. Wspaniale lśniący, okuty od stóp do głowy w piękną, płytową zbroję rycerz, na którym tańczyły promienie słońca. Odczekał chwilę, ogniskując na sobie wzrok gapiów, po czym wolnym krokiem począł schodzić w dół drzewca. Co dziwne, jego pancerz nie chrzęścił jak to miały w zwyczaju tego typu osłony. Był zupełnie cichy.
"Ah"- pomyślał nieśmiertelny władca - "zapewne zabójca stworzony przez szamanki z gór Uryk. Ich ostatnia, żałosna deska ratunku, w którą włożyły resztki swoich czarów. Przewidywalne".
Przyjrzał się obcemu baczniej jeszcze przez moment. Jego uwagę zwróciła nietypowa właściwość zbroi - wszystkie jej elementy odbijały światło niczym lustro. Wspaniale wykończona, okrywająca całe ciało, z gładkim hełmem zawierającym prostokątną szparę dla oczu. Był to typ krwawego dzieła sztuki, jakie chciał mieć w swoim pałacu. "Zabić go" - wydał telepatycznie rozkaz swoim poddanym, a tym po chwili zajaśniały iskry w dłoniach. Nie była to bowiem zwyczajna załoga. Składali się na nią niemal wyłącznie potężni czarownicy, szamani i magowie, wojenne trofea zamienione w bezwolne kukły zmuszone do ciężkiej pracy przeznaczonej dla ludzi prostych - typowy akt poniżenia jaki stosowany przez boga słońce.

Rozbłysły pierwsze zaklęcia, które poszybowały w stronę intruza. Alventir dzięki swoim wyostrzonym zmysłom i talentom magicznym obserwował spektakl w zwolnionym tempie, bacznie obserwując detale. Tajemniczy lustrzany rycerz momentalnie poderwał się do skoku, wykonując przewrót w powietrzu. Jego pancerz nie tyle nie ograniczał ruchów, ale zdawał się nie posiadać wagi, pozwalając mu na niebotyczne akrobacje w zawrotnym tempie. Kiedy obok niego świstały różnokolorowe klątwy, cudnie odbijając swe blaski w płytach zbroi, intruz - będąc jeszcze w powietrzu - dobył miecza. A klinga to była tyleż niezwykła, co jej właściciel – najczarniejsze z ostrzy, jakby pochłaniała światło.
Dokonując kolejnych akrobatycznych popisów, wojownik wylądował koło pierwszej ofiary, zadając pierwszy z wielu ciosów tego dnia. Świst klingi rozdarł powietrze, dosłownie tworząc w nim rozpadlinę, która rozszarpała czarownika. Rozrywane niewidzialną siłą tkanki, narządy i kości wraz z nieludzkim krzykiem zapadły się w szczelinę, która następnie zgasła.
Władca już wtedy był świadomy, że jego podkomendni nie mają szans. Jednak oglądanie ich męki sprawiało mu perwersyjną przyjemność. Od stuleci nie zaznał takiej rozrywki. Niemy rycerz w lustrzanej zbroi dokonywał piruetów, odskoków, jakby przywoływane przez największych magów tego świata śmiercionośne zaklęcia ciskane w jego stronę nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Z chirurgiczną precyzją ciął na lewo i prawo, tworząc nowe, krótkotrwałe wyrwy, a czasami sam z nich korzystał, jako czegoś na kształt teleportu. Kadra załogi kurczyła się z zastraszającym tempie, a kiedy na polu walki pozostało dwóch śmiałków, chwycił ich swoimi mocarnymi, zakutymi w metal dłońmi, i cisnął nimi z impetem w szalejące rozdarcie, które zapadło się z trzaskiem. Nie minęła chwila a rozwarło się ponownie, wypluwając to, co pozostało z młodzieńców – wychudzonych, pogrążonych w katatonii starców, którzy zgarbieni, w drgawkach, dogorywali skryci za beczkami.
W końcu ostatnie wrzaski ustały i zostali sami. Opróżnienie okrętu wypełnionego magami nie zajęło mu nie więcej niż parę sekund. "Imponujące" pomyślał Alventir.
Rycerz obrócił przyłbicę w stronę imperatora. Wolnym krokiem, ze schowaną w pochwie bronią, zbliżał się do niego. "Twoje łatwe zwycięstwo pozbawiło cię rozsądku" - pomyślał władca, czujnie monitorując nieśpieszny krok wroga, i tą zuchwałą pewność, zdającą się mówić "nie będziesz dla mnie wyzwaniem".
Delikatnym, płynnym ruchem dłoni przywołał do siebie zasoby witalne żywej magii. Masywy wodne otaczającego statek bagna poczęły unosić się, zbliżać, wirować wokół jego osoby, wraz z rosnącym pędem tracąc swą pierwotną postać, zamieniając się w czystą energię. Wszystkie drobne żyjątka, mikroorganizmy, omszałe rośliny czy butwiejące na dnie szczątki zwierząt pękały, kruszyły się, rozdrabniały, tworząc tańczący sznur wirujących pomników śmierci.
Mag wyprostował palce, i oślepiająco biała struga energii uderzyła z impetem w napierśnik wroga. Kosmyki światła ześlizgnęły się po metalowym pancerzu, uszkadzając wspaniałe karmazynowe żagle i drewniany kadłub statku. Nawet nie spowolniły jego kroku. Zdawał się nie zauważać skierowanym przeciw niemu ogromnym pokładom energii. Coraz większe masywy wodne unosiły się, coraz więcej życia uchodziło z bagien, moc rosła - ale on pozostawał niewzruszony. Powolnym, dostojnym wręcz krokiem zbliżał się do celu, a rykoszety od jego metalowych płyt dewastowały okręt, który bliski był zatopienia. Po chwili strumień światła był tak wielki i jasny, że rozświetliłby najmroczniejsze noce, a statek, trzaskając i wyginając się, niszczał, aż pozostało z niego coś, co ledwie dałoby się nazwać tratwą.
Alventir zacisnął zęby w gniewie, po czym uświadomił sobie, że nic więcej nie zdziała. Zużył całą energię, osuszył z życia całe bagna, wykorzystał moce wiatru, gwiazd, i każdego innego źródła magii, z którego mógł skorzystać. Uderzył z największą mocą, z jaką kiedykolwiek zadał cios w stronę przeciwnika. I to wszystko na nic. Cios, który unicestwiłby wszystkie zjednoczone armie świata, był dla niego odczuwalny jak morska bryza. Wrócił myślami do wcześniejszych akrobatycznych popisów wroga, tych wspaniałych cyrkowych uników. Nie starał się wtedy z całych sił. On się z nimi zwyczajnie bawił. Wielki Imperator prawdopodobnie po raz pierwszy od swoich narodzin poczuł się bezsilny.

Będąc metr od swojej ofiary, wciąż ciskającej w niego mocą zdolną unicestwić miasta, rycerz szybkim ruchem chwycił go za oba nadgarstki i mocnym chwytem zmiażdżył je. Głuchy trzask łamanych kości i porwanych mięśni rozległ się po okolicy, a bóg słońce zawył.
Ogłuszony bólem, którego nie doświadczył od tak dawna, że przez chwilę przywitał go z entuzjazmem, jak dawno niewidzianego druha, upadł na kolana, brocząc nimi w zakrwawionych resztkach pokładu, będących w zasadzie kupą trzymających się desek.
- Jesteś stamtąd, prawda? – ciężko dysząc odezwał się po długiej ciszy – istnieje…druga strona.
- Owszem – głos rycerza był niski, chropowaty, budzący respekt – po drugiej stronie są niezliczone ilości równoległych płaszczyzn. Lustrzane odbicia, podobne do tej waszej żałosnej rzeczywistości, i przestrzenie całkiem od niej inne – w części rządzi technologia, magia, pierwotne siły lub abstrakty poza twoim wyobrażeniem.
-Te światy…należą do mnie.
- Nawet jeśli udałoby ci się tam przedostać, nie osiągnąłbyś niczego. Miliardy próbowały dokonać tego, co ty. Część zaszła nawet daleko w swoich podbojach. Spustoszyła niezliczoną ilość krain. A zadaniem moim, moich braci i sióstr jest dopilnowanie, by tacy łapczywi niegodziwcy jak ty panoszyli się tylko i wyłącznie w swojej rdzennej rzeczywisto…
- JAM JEST ALVENTIR NIEUBŁAGANY! – wydarł się niedoszły zdobywca światów, dumnie unosząc głowę do góry – PRZEŻYŁEM NIEZMIERZONE EONY, ZŁUPIŁEM NIEPOKONANE IMPERIA! JESTEM NAJDOSKONALSZĄ ISTOTĄ, JAKĄ TA PODŁA PLANETA KIEDYKOLWIEK WYDAŁA NA ŚWIAT I…
- TY jesteś najdoskonalszy? – spokojny tembr rycerza wbił się w okrzyki niczym klinga miecza, po czym powróciła cisza – Jesteś najzwyklejszym, najżałośniejszym czerwiem jakiego widziałem. Równyś jest tym pasożytniczym owadom z tych bagien, bo tak jak one wysysasz życie, nie dając nic w zamian prócz śmierci. Jesteś pyłem. Insektem. Mgnieniem oka na zegarze świata. Nie, moje drogie rozwydrzone dziecię – nie jesteś ani doskonały, ani nawet bliski tego konceptu – i zaraz ci to udowodnię.
Wojownik szybkim ruchem dłoni zatoczył koło przed twarzą imperatora, otwierając portal.
Alventir spojrzał weń, a jego oczom ukazało się mocno zniekształcone odbicie jego samego.
- Wszystkie światy są identyczne – kontynuował zbrojny – różnią je detale, ale jedne względem drugich, są odbiciami, choć mocno zniekształconymi. Dotyczy to też ich mieszkańców. Przyjrzyj się, doskonała istoto. Spójrz w twarz swojej doskonałości.
Miał rację. Po drugiej stronie lustra znajdował się inny Alventir. Smutny, garbaty i zaniedbany, z marną cerą i brakującymi zębami przyglądał się swojej zacniejszej wersji, wręcz kopiując jej ruchy. Zwyczajny ubogi chłop w wieku lat trzydziestu, może czterdziestu. Zapewne wiele lat mu nie zostało – jego szyja jest naznaczona naroślami jakiejś zarazy. Imperator w osłupieniu spoglądał na tą pokrytą niedbała szczeciną, pooraną zadrapaniami twarz, na liche, pocerowane odzienie wykonane ze skór poległych zwierząt z gospodarstwa, na pokryte zmarszczkami okolice oczu – tak różne od jego własnych, a jednak zadziwiająco podobne. I wtedy uświadomił sobie, że takich nikczemnych wersji jego osoby w innych światach mogą być setki. Tysiące. Miliardy. Możliwe że jest jedyną wersją siebie, która osiągnęła tak wiele. Lecz w porównaniu z nieskończonością światów – czy osiągnął cokolwiek?

Rycerz ponownie zatoczył ręką koło, zamykając okno. Używając magii naprawił statek do stanu używalności, opatrzył krwawiące kikuty zszokowanego władcy, po czym skierował okręt w drogę powrotną, z małej skalnej wysepki obserwując oddalającą się jednostkę, i pogrążonego w myślach Alventira, który wciąż na klęczkach, pośród zaschniętej krwi, patrzył tępo w miejsce gdzie wcześniej znajdował się portal.
Bacznie obserwując znikający za horyzontem punkt, rycerz był pewien, że jego dzisiejszy adwersarz nie wróci z zamiarem konkwisty innych światów. A co zrobi po powrocie do cywilizacji? Czy spokornieje, zrzeknie się władzy, czy też wywoła od niechcenia nową wojnę, poprowadzi planetę na skraj przepaści? Nie obchodziło go to w najmniejszym stopniu.
Za skalną wysepką rozbłysło nowe rozdarcie, a rycerz westchnął. Obracając się, zdjął hełm, i udał się w drogę, poprawiając ręką kosmyki siwizny na jego kruczoczarnych włosach…
__________________________

Proszę o wyrozumiałość - pisaniem zajmuję się rzadko.
Sob 14:17, 25 Lip 2015 Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:    
Odpowiedz do tematu    Forum PFB Strona Główna » Tekst Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do: 
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Design by Freestyle XL / Music Lyrics.
Regulamin